środa, 3 lutego 2016

EPILOG - JESZCZE KILKA UWAG


Nie zachowały się - niestety - żadne dokumenty, które pozwoliłyby pogłębić wiodący temat wojennej martyrologii. Z małymi wyjątkami, które przetrwały chyba cudem : mimo wielomiesięcznej podróży, kradzieży na warszawskim dworcu kolejowym “Wileński” - już po prawej stronie Wisły, bliżej przedwojennego “domowego gniazda”, którego dawno nie było /jeszcze o tym nie wiedzieliśmy/.

Szczególnie wzruszająca dla mnie jest historia dwóch fotografii wykonanych przez reportera niemieckiej gazety, który przyjechał z Berlina do Prus Wschodnich dla udokumentowania życia rodzin polskich na robotach przymusowych. Oczywiście - w ramach słynnej gebelsowskiej propagandy totalitarnego reżimu III Rzeszy. Wieści o okrucieństwie “władców Europy” coraz pełniej docierały na Zachód i wolne kontynenty, zatem próbowano różnymi sposobami skrywać prawdę o rozmiarach niewolniczego upodlenia i wyzysku, posiłkując się posłuszną prasą czy wykorzystując rozgłośnie radiowe. Zgodnie z zasadą - cel uświęca środki.

Niemiecki reporter trafił do majątku ziemskiego bauera D. Penschucka, wykonując m.in. kilka fotografii /zresztą pozowanych/ z naszą rodziną. Na pierwszej z nich pozujemy z młodszym o rok bratem przy piłowaniu drewna na tle budynku zamieszkałego przez służbę zajmującą się utrzymaniem pałacu bauera. Kazano nam przebrać się w najlepsze ubrania, ale i tak zdjęcie zostało zdyskwalifikowane : zamiast butów mieliśmy na nogach drewniane “klumpy”, a na kolanach wielkie łaty z koca, co źle świadczyło o poziomie zamożności, bo po prostu dowodziło biedy. A przecież miało to zaświadczać o normalnym, cywilizowanym życiu i skuteczności wychowania przez prace od najmłodszych dziecięcych lat. Szczyt zakłamania, fałszowanie faktów, ordynarna propaganda. To nie fantazja - tak było. Upodlenie i pogarda towarzyszyły nam na każdym kroku, ale o tym “obiektywna” niemiecka prasa nie pisała …


Na drugiej fotografii nasza mama, trzydziestokilkuletnia kobieta, przebiera na przedwiośniu zmarznięte ziemniaki ukryte w krytych słomą kopcach ziemnych. Otulona chustą, ale bez rękawic, wtłoczona w ciasne palto, skazana na całodzienne, zabójcze dla zdrowia działanie. Wygląda na staruszkę, a to przecież osoba w kwiecie wieku. Przykład praktycznego wdrażania metody “agonii na raty”, śmierci w przedłużonym czasie. Ta fotografia też nie znalazła uznania redakcyjnego i trafiła do nas nie wiem jakim sposobem. Po latach te zdjęcia ofiarowałem swoim przyjaciołom - rówieśnikom,, potem trafiły do rodzinnego albumu, a dziś pokazuję je pierwszy raz - po 70 latach - na swoim blogu.


I jeszcze jedna rodzinna fotografia z krainy szczęśliwości, z czasów krótkiego, radosnego dzieciństwa. Nasz ojciec i my, dwaj bracia, rok 1939, tuż przed wybuchem II wojny światowej, która zniszczyła rodzinę, marzenia, normalność. Jeszcze żyjemy w błogostanie niewiedzy o sobie. Jeszcze jesteśmy bardzo szczęśliwi w życiu rodzinnym. Mój braciszek siedzi na kolanach ojca, ja zamykam kompozycję fotografii zajmując miejsce na stole. Nieznany świat wydaje się ogromny i bardzo bezpieczny. To jednak tylko złudzenie Wróg i śmierć czają się za miedzą. 


Wspomniałem wyżej o epizodzie warszawskim, kiedy ktoś przywłaszczył sobie na dworcu kolejowym w Warszawie moją małą, tekturową walizeczkę, wypełnioną po brzegi kolorowymi ołówkowymi kredkami. Zbierałem je w opustoszałych niemieckich domach jako jedyne wojenne trofeum, taki dziecięcy skarb, z myślą o rysowaniu w przyszłości obrazów, zwłaszcza wojennych doświadczeń. Kiedy siedzieliśmy w tłumie przesiedleńców z mamą na rodzinnych tobołkach z pościelą /tyle nam pozostało w zbliżającej się do finału długiej wędrówki/ ktoś połakomił się na łatwą zdobycz zabierając starą, wytartą dziecięcą walizeczkę. Z uciułanymi w wielu pustych niemieckich domach połamanymi nierzadko kredkami, mój wyimaginowany warsztat malarski. Niestety. Mogę sobie wyobrazić rozczarowanie złodzieja, ale tę bezpowrotną stratę przeżyłem bardzo boleśnie.Miałem dopiero 10 lat i żadnej wizji przyszłości. O moim losie decydowała mama przyjmujące na wątłe barki rolę książkowej Siłaczki. Swój tragiczny życiowy egzamin zdała z wyróżnieniem. Mądra, dobra, prawa i biedna kobieta z piętnem samotnej odpowiedzialności w smutnym życiorysie.

Z dworca kolejowego oglądałem z przerażeniem ruiny Warszawy, a właściwie ślady po dumnym i pięknym mieście. Makabryczny pejzaż, nie do porównania ze zniszczonymi miastami niemieckimi, nierzadko spalonymi do szczętu działaniami wojennymi. Niemiecka mściwość na mieszkańcach i obrońcach stolicy miała znamiona totalnej apokalipsy. To autentyczna zbrodnia wołająca o pomstę do nieba. Poświadczam to jako nieletni widz skutków tej zbrodni, chociaż przede mną potwierdzały to setki tysięcy męczenników, hardych i bezbronnych w gruncie rzeczy. Warszawa była areną krwawego widowiska jakby zaczerpniętego z najokrutniejszych dziejowych kart ludzkiej starożytności, makabryczną kumulacją zła w jednym miejscu. Inni na to patrzyli, inni to widzieli, innych to podniecało, wyzwalało najbardziej prymitywne uczucia. Inni - to znaczy kto? Wymienię tylko naszych “przyjaciół” z Zachodu i Wschodu, których armie szczerzyły jedynie zęby zapowiadając pośmiertny odwet na ruinach polskiej stolicy. Byliśmy sami, napiętnowani wyrokiem nieuniknionej śmierci. Nie pierwszy raz w tysiącletnich swoich dziejach. Cóż z tego, że Polska - to dla mnie brzmi dumnie? Urodziłem się w złym czasie, także odchodzę w niewłaściwej chwili, powtarzając uparcie zdanie Jana Matejki, mojego patriotycznego idola: “Ziemi mojej - Polsce - miłość ma należy”. To mądre credo zadedykowałem w 1958 roku młodzieży “mojej” Szkoły Podstawowej Nr 4, którą sam tworzyłem i kierowałem przez 14 lat, szeroko otwierając okna na polskie morze. Może do tych wspomnień wrócę w odrębnym opracowaniu.

Skoro jednak wróciłem we wspomnieniach do moich historycznych fotografii, przytoczę jeszcze kilka ciekawszych epizodów, które natrętnie łączą się z tym, co było piękne i niepowtarzalne w dziecięcych przeżyciach.


Wielkim przeżyciem była … kąpiel w Niemnie i związana z tym historia. Ta potężna i malownicza rzeka płynęła raptem o kilka kilometrów od majątku bauera, oddzielona od nas dorodnym sosnowym lasem z oazami wiekowych świerków i zatrzęsieniem jarzębin, brzóz, pachnącej czeremchy i innych. Któregoś letniego dnia ojciec wysłany przez Niemca do lasu po drewno zabrał mnie i brata na furmankę /zapewne w roli pomocników-ładowaczy, bo na wycieczkę nie byłoby zgody/ i tak dotarliśmy do rzeki. Zdumiała nas swoim ogromem i urodą. Pływały po niej białe spacerowe statki z przystanią po drugiej stronie, ale myśmy odkryli całe ławice małych rybek w piaszczystych zatoczkach i płytkich jeziorkach budując dla nich tamy z piasku. Równocześnie skorzystaliśmy z uroków kąpieli. W majątku ziemskim mogliśmy się jedynie czasem wykąpać w zarośniętym tatarakiem i trzcina kanale.Rzadko korzystaliśmy z tego przywileju, zwykle byliśmy zbyt zmęczeni.


Pamiętam pierwsze święta Bożego Narodzenia już w Hajnówce. Zajmowaliśmy ćwiartkę zbudowanego z grubych belek czworaka z jednym pokojem, który pełnił też rolę kuchni oraz ciasną komórką stanowiącą mój “pokój”. Na choince kilka jabłek, parę twardych cukierków w przezroczystych papierkach i papierowe … samoloty z biało-czerwonymi szachownicami, które natrętnie mnie towarzyszyły nawet w snach. Szachownice miały je “odczarować”, wyeksponować polskość, zaćmić wspomnienia niemieckich bombowców - tych z Puszczy Białowieskiej i tych desantowych z Prus Wschodnich. Kilka z tych papierowych ozdób przetrwało do dzisiaj, ale to już tylko odległe echo przeszłości - nie sielskiej i anielskiej, ale brutalnej, wojennej. Święta były smutne i ciche, nie obeszło się bez łez. Nasłuchiwaliśmy każdych kroków z zewnątrz domu z nadzieją, że drzwi otworzy wracający z frontu wojny ojciec. Nie wrócił. 

Dziś mojej ukochanej puszczy, wielkiemu i pięknemu pomnikowi przyrody, grozi totalna zagłada. Kilkaset tysięcy drzew zostało zaatakowanych przez groźne korniki i po prostu wysychają. Zniszczenie tego kompleksu leśnego - jedynego tego typu, identycznego od niepamiętnych czasów - oznacza niepowetowaną stratę nie tylko dla Polski czy Europy, ale całej ludzkości. Czy współczesny człowiek przy całym swoim geniuszu - potrafi tylko niszczyć wielkie dzieło demiurga? Śmierć puszczy oznacza także moją śmierć przy całym bezsensie życia.

I jeszcze jedno wspomnienie w rozważaniach o martyrologii życia. Przeżyłem długie i piękne 44 lata wspólnie z ukochaną żoną, też dzieckiem wojny. Rodziców mojej Danusi zamordowali Ukraińcy na polskiej Rzeszowszczyźnie, kiedy była jeszcze niemowlęciem. Przygarnięta pod wiejską strzechę przez dobrych i biednych dziadków niewiele zaznała rozkoszy dzieciństwa. Była najmłodszą w Liceum Pedagogicznym w Przemyślu absolwentką szkoły i jako nauczycielka otrzymała nakaz pracy w powiecie bolesławieckim. Poznaliśmy się w małej wiejskiej szkółce i pokochali na długie lata wspólnego losu. Do tych wspomnień i uogólniających refleksji powrócę w oddzielnym odcinku rodzinnej odysei. Na przekór losowi i jego wyrokom. Znamienne, że psychicznie okaleczone dzieci wojny lgnęły do siebie na stałe, szukając szczęścia w swojej bliskości. Umiały też dzielić się szczęściem z bliskimi sobie ludźmi. Byli też asertywni, zdecydowani i stali w ocenach, nazywali rzeczy i fakty po imieniu. Nie wybaczali zbrodni, chociaż modlili się za grzeszników. Trudno zrozumieć ich psychikę, rozszyfrować kręte zakamarki podświadomości.


Wybrańcy bogów umierają młodo - twierdził jeden z francuskich pisarzy. Nie wiem, czy żona była wybrana przez bogów jako ofiara zadośćuczynienia za czyjeś grzechy, ale odeszła w zaświaty zbyt młodo. Moja samotność trwa już prawie 16 lat. Tyle ważnych rodzinnych wydarzeń zapisałem w życiowej kronice, których nie poznała kochana Danusia. To przykre i niesprawiedliwe, bolesne i przygnębiające. Dorosły nasze wnuczęta, doczekałem się dwójki prawnucząt, których żona nie poznała. Synowie, wnuczki i wnuk ukończyli wyższe uczelnie, dziewczęta zawarły związki małżeńskie, jedna jest psychologiem, druga politologiem. Mają nowe i duże mieszkania własnościowe we Wrocławiu i pracę w swoich zawodach, Wnuk zdążył przewędrować pół świata, znajdując pracę nawet w Australii i USA, ale na stałe osiadł w Londynie, kupując tutaj na własność urokliwy domek z niewielkim ogródkiem. Jest wziętym informatykiem, pracowitym fachowcem w swojej branży, robi doktorat na renomowanej uczelni. Jeszcze szuka swojej wielkiej miłości i wybranki serca, mając uwite ciepłe gniazdo domowe. Tej szczęśliwej chwili i nagrody za ofiarne i pracowite życie Danusia nie doczekała. Smutna i głęboko prawdziwa to konstatacja. Dzieci wojny umierają młodo.

Byłem dwa razy radnym / nie licząc kilku wcześniejszych mandatów za czasów PRL

w tym członkiem Zarządu Miasta. Ubolewam, że już bez żony. Antidotum na cierpienie odkryłem w powrocie do malarstwa i kilku wystawach i galeriach moich obrazów w prywatnych mieszkaniach. Starcza samotność zwykle bywa przekleństwem losu, ale jakoś udało mi się z biegiem lat uniknąć tego dramatu. Dziś lubię przebywać w cieniu, który koi rany, pozwala na szeroką autonomię i niezależność, rodzi dojrzałą refleksyjność, skłania myślenie ku filozofii, umożliwia sięganie po zatęchłe foliały zamykające złote myśli ludzkości. Czy nie brakuje mi wiernej towarzyszki życia? Bardzo brakuje. I tak już zostanie do końca moich dni. To tak, jak - powtarzając za Wyspiańskim - stracić bezcenny złoty róg.

Czy zatem można twierdzić, że wybrańcy bogów umierają młodo? A może to decyzja jedynego prawdziwego Boga, której sens poznamy po drugiej stronie życia? Dogmat wymagający naukowego rozszyfrowania? Wiem - i to jest zweryfikowany pewnik, że młodo umierają dzieci napiętnowane wojną, a mój wyjątek stanowi potwierdzenie smutnej reguły.

Podobno w “Koranie” jest zapisane zdanie :
“Wszystko co ma się z tobą stać jest zapisane w Księdze Życia, a Wicher Wieczności na oślep przewraca jej karty”.
Ładna myśl, ale czy prawdziwa?

Kilka fotografii ilustrujących codzienność życia emeryta :

Komponowanie kolejnego numeru “Głosu Bolesławca” w siedzibie redakcji /TMB/

"Agatowe Lato” we Lwówku Śląskim. Na pierwszym planie wnuk Leszek.


Spotkanie Klubu Nauczycielskiego w leśniczówce przy ognisku.


Spotkanie Klubu Nauczycielskiego - szukanie Kwiatu Paproci.

Korekta nowego numeru Głosu Bolesławca

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz