środa, 23 marca 2016

WĘDRÓWKA W GŁĄB CISZY - POWRÓT DO KORZENI cz. 2



Zadziwia ludzka pamięć byłych wychowanków i ich refleksje, przemyślenia, wspomnienia. Ostatnio poprzez maila jeden z nich zadał mi kilka pytań. Postanowiłem odpowiedzieć na forum publicznym zgodnie z Pana prośbą.

Szanowny Panie!

Ponieważ miałem przyjemność być nauczanym przez Pana i Pańską małżonkę na przełomie drugiej połowy lat 50 i pierwszej połowy lat 60 w Nowej Wsi i bolesławieckiej "czwórki", zwracam się z prośbą o podanie w następnej edycji "Szkoły sercem malowanej.." nazwiska panieńskiego szanownej Pana małżonki, bo niestety nie mogę sobie przypomnieć. Ponadto proszę też napisać o wycieczkach dla uczniów w lasach nowowiejsko-zebrzydowieckich i więcej o pobycie Pana w ciekawej wsi jaką była w tamtych czasach Zebrzydowa.

Pozdrawiamy
Henryk Pingot







Szanowny Panie !

Przepraszam za ogromne opóźnienie w mojej odpowiedzi, ale - wbrew pozorom - cierpię na niedostatek wolnego czasu, bo jestem w wieku matuzalemowym, a zatem mniej sprawnym i mniej operatywnym..Panta rhei … Wszystko płynie, upłynęło też wiele lat od epoki dynamicznej młodości, w której każdy dzień miał inną barwę, a nawet więcej barw - jak w kalejdoskopie.

Ze wzruszeniem wspominam szczęśliwy czas początku kariery pedagogicznej właśnie na wsi, w przyjaznym środowisku życzliwych ludzi, najczęściej boleśnie doświadczonych przez los makabrycznymi doświadczeniami okrutnej wojny. Sam należę do pokolenia “dzieci wojny” : zaliczyłem ponad 3 lata robót przymusowych w Prusach Wschodnich wraz z rodzicami. Młodszy o rok brat nie przeżył nieludzkiej, niewolniczej katorgi, nie wrócił spod Berlina ojciec. Matka była uosobieniem literackiej Siłaczki i prawdziwej bohaterki. Związała swój los z Zebrzydową, dokąd i ja przywędrowałem po 9 miesiącach pobytu na leczeniu sanatoryjnym w Połczynie Zdroju. Tyle czasu i codziennych zabiegów leczniczych wymagał mój powrót do życia. Taka była cena martyrologii wojennej /jako dziecko-niewolnik pracowałem u bezdusznego niemieckiego bauera/. O szczegółach nie będę się rozpisywał. Są zbyt bolesne.

Pyta Pan o nazwisko panieńskie mojej Ś. P. żony. Poznałem ją właśnie w Nowej Wsi jako kierownik tutejszej 7-klasowej szkoły podstawowej. Była najmłodszą chyba nauczycielką po ukończeniu Liceum Pedagogicznego w Przemyślu na Rzeszowszczyźnie /naukę w szkole rozpoczęła o rok wcześniej - jako 6-latka/. Też należała do pokolenia “dzieci wojny”, została osierocona w wyniku mordu dokonanego przez ukraińskich bandytów na rodzicach. Miała zaledwie parę miesięcy życia, kiedy straciła ojca i matkę, dobrane i kochające się małżeństwo młodych ludzi na wsi. Pochodziła z historycznej rodziny Sieradzkich, co sugeruje nazwisko ojca, ale szczegółów życia i pełni faktów składających się na rodową sagę nie znała. Wychował ją dziadek i jego liczna rodzina okazująca osieroconemu dziecka dużo serca.


Była piękną, mądrą i dobrą kobietą z wiecznym uśmiechem na twarzy i sercem na dłoni. To była nasza pierwsza i jedyna miłość na długie 44 lata życia. Zachwycała i onieśmielała swoją urodą : błękitne oczy, czarne włosy, kobieca sylwetka. Jako 18-latka wyszła za mąż, zostaliśmy przeniesieni do Bolesławca /mój awans na stanowisko Podinspektora Szkolnego/, tutaj otrzymaliśmy przydział na mieszkanie. Żona trafiła na Dolny Śląsk z tzw. nakazu pracy, mieszkaliśmy w tzw. Domu Nauczycielskim tuż przy obiektach szkolnych. Pamiętam ciasnotę w nietypowych izbach lekcyjnych i dymiące kaflowe piece, poczciwego woźnego p. Walęgę i cały personel : mojego poprzednika Józefa Rysia, Mieczysława Swachę, Janinę Świątek i Danutę Sieradzką. Warunki pracy nie należały do łatwych, ale do szkoły wnieśliśmy z przyszłą żoną dużo życzliwości, sympatii, szacunku dla pracy nauczycielskiej i miłości do uczniowskiej codzienności. Dzieci odpłacały się sercem za serce.


Z biegiem czasu żona stała się wybitną nauczycielką, cieszyła się ogromnym autorytetem, wyróżniała się kulturą osobistą i taktem, była cenionym fachowcem w swoim nauczycielskim środowisku. Ukończyła studia polonistyczne na Uniwersytecie Wrocławskim. Była magistrem filologii polskiej, nic więc dziwnego, że aktywnie i skutecznie uczyła wychowanków miłości i szacunku dla ojczystego języka. Kochała życie i ludzi, dzieci - zwłaszcza te młodsze - nie kryły dla niej swoich ciepłych uczuć i przywiązania, zresztą wszyscy uczniowie zaakceptowali nowe porządki, a było to pokolenie umownie nazywane pionierami, nierzadko okrutnie doświadczone w swoich rodzinach barbarzyńską wojną. Do każdej lekcji trzeba było przygotowywać pisemny konspekt. Atmosfera szkoły wyzwalała nietuzinkowe inicjatywy, istniało tu harcerstwo, mnożyły się wycieczki, kwitła turystyka w przepięknym krajobrazie Borów Dolnośląskich, obchodziliśmy jesienne święto grzybobrania, wiosenne topienie w pobliskie Kwisie Marzanny, zimowe kuligi na sankach, letnie wyprawy na jagody. Słowem pełnia życia według koncepcji wybitnego pedagoga i lekarza Janusza Korczaka, który był moim idolem, doskonałym wzorcem do naśladowania, imponującym wiedzą i życiową mądrością mistrzem i nauczycielem. Byliśmy z żoną bardzo młodymi ludźmi, rozpierała nas energia, zatem teoretyczną wiedzę przekształcaliśmy w nowoczesną innowację pedagogiczną bliską uczniom poprzez dobór odpowiednich form pracy i życzliwych kontaktów interpersonalnych.


Nie będzie wielkiej przesady w twierdzeniu, że z pracą w Nowej Wsi kojarzy się i wyzwala bukiet dobrych, przyjaznych wspomnień, pięknych i ważnych jako krótki rozdział w naszych życiorysach. W tej szkole najważniejsze były dzieci i ich prawo do radości, uśmiechu, zabawy. Za korczakowskie podejście do pracy wychowawczej w szkole - wśród dzieci i dla dzieci - w kilkanaście lat później otrzymałem nagrodę Karkonoskiego Towarzystwa Naukowego jako jedyny nauczyciel w dawnym województwie jeleniogórskim. Podobne osiągnięcia - jeszcze późniejsze - przyniosły mi nagrodę wrocławskiej “Gazety Robotniczej” z dedykacją i uzasadnieniem, które cytuję : 

Nagroda “GR” w dziedzinie wychowania młodego pokolenia.

“Paweł Śliwko, od 35 lat nauczyciel i pedagog, obecnie dyrektor Szkoły Podstawowej nr 8 w Bolesławcu. Ten znany i popularny w swoim środowisku wychowawca jest m.in. autorem wielu interesujących koncepcji i przedsięwzięć wzbogacających życie szkoły. Wiele z zaproponowanych i zrealizowanych programów dotyczyło regionu bolesławieckiego, wiele - np. upowszechnienie wiedzy marynistycznej - całego kraju.”

To był rok 1988.


Po licznych wizytacjach ministerialnego szczebla i moim udziale w Kolegium Ministerstwa Edukacji Narodowej został ogłoszony Rok Morski w Szkolnictwie, a Bolesławiec stał się swoistą Mekką młodych z racji setek wycieczek zwiedzających “morską” szkołę Nr 8. To namacalny, konkretny dowód rangi i wartości lokalnych innowacji powielanych na forum ogólnopolskim. O szczegółach nie będę pisał, znaczna ich część mieści się w internetowym blogu.

Natchnieniem dla mnie były bliskie mojemu sercu dzieci i wielopłaszczyznowy świat ich potrzeb i oczekiwań, a ich nagrodą symboliczne i bezcenne wyróżnienia /odznaczenia ?/ “Order Uśmiechu” i “Szkarłatna Róża”/. Dużo sukcesów pedagogicznych ma swój prapoczątek w szkole w Nowej Wsi, która nosi dziś dumne imię Józefa Piłsudskiego. Może nie były to oszałamiające dokonania, ale dzięki kochanym sztubakom - ufnym, szczerym, otwartym, empatycznym rodziły się trafne koncepcje pedagogiczne, ciekawe pomysły oraz odważne i rozważne próby przekształcania obiektywnie istniejącej szkolnej rzeczywistości. Serdeczność i pracowitość ambitnego i kompetentnego grona nauczycielskiego pozwoliła licznym absolwentom zdobyć wiele znaczących laurów w życiu zawodowym i osobistym. Wielu wyfrunęło z rodzinnego gniazda w szeroki świat. Szczerze podziwiam ich konsekwencję, pracowitość i zapał.


Od Dyrektora Szkoły p. mgr Krzysztofa Kaczmarka i Nauczycieli Zespołu Szkół im.Józefa Piłsudskiego otrzymałem propozycję spisania własnych wspomnień z okresu mojego kierowania tą placówką oświatową. Łączy się to z obchodami kolejnego jubileuszu zasłużonej szkoły. Fala ciepłych i zapomnianych w znacznej części wydarzeń na krótko pozwoliła mi przenieść się do czaru epoki i krainy młodości, bo dziś mam za sobą ponad 80 lat trudnego, ciekawego, pięknego a nawet szczęśliwego i spełnionego życia. Z Nową Wsią łączy się okres artystycznej twórczości malarskiej, pogłębionej później studiami. plenerami i przyjaźnią z wielkim węgierskim mistrzem pędzla i palety prof. Tiborem Csorbą. Owocem troski o rozwój poprawnej ortografii w “mojej” szkole były malowane na brystolu tablice ortograficzne z wyeksponowaniem trudniejszych skojarzeń literowych. Tutaj też zaczynałem swoją karierę dziennikarską na długie 30 lat. Do dziś pamiętam swój pierwszy artykuł w “Głosie Nauczycielskim”, a później lawinę notatek, esejów czy reportaży reporterskich,np. o narodzinach “Surminu” czy producentach ceramiki w głębi okolicznych lasów. To tylko kilka z kilkuset czy więcej publikacji z dominantą problematyki pedagogicznej.

To była i jest zapewne do dzisiaj - dobra szkoła, wzorzec nowoczesności i twórczej pracy dydaktyczno - wychowawczej. Po wielu latach niespodziewanie otrzymałem wzruszający list od byłego ucznia mojej dawnej szkoły w Nowej Wsi, emerytowanego Prezydenta miasta Tczew - Ferdynanda Motasa. Cytuję w całości.


Tczew 14. 01. 2013 r.

Szanowny Panie !!!

Pozwoliłem sobie na napisanie tych kilku zdań po znalezieniu w Internecie informacji o Panu, m.in. o tym, że jest Pan radnym w Bolesławcu i jest to sposób na dotarcie do Pana.

Był Pan moim nauczycielem w roku szk. 1955/56 w Nowej Wsi. Ciepło wspominam ten okres, kiedy pojawił się Pan wnosząc jakby świeży powiew, jakby otwierając szerzej okno na świat. Do dziś pamiętam Pańskie ilustrowane lekcje z historii, np. wojna francusko - pruska czy historia wozu Drzymały. Szczególnie imponował mi Pański talent plastyczny i zaangażowanie, kiedy to np. na lekcji rysunku całą lekcję malowałem, przy Pańskim cierpliwym prowadzeniu, akwarelą latarnię morską w Rozewiu w księżycowej poświacie. Pamiętam też jak na 100 - lecie śmierci A. Mickiewicza narysował Pan ołówkowy portret młodego Adasia. A z jakim zainteresowaniem oglądaliśmy francuski rower czy maszynę do pisania, na której napisał mi Pan podanie do szkoły.

Przyczynił się Pan w znacznym stopniu do tego, że nie zostałem na wsi u przysłowiowego kowala. Tak się złożyło, że nosiło mnie po kraju i w końcu wylądowałem na Wybrzeżu z dala od rodziny, co zwłaszcza w starszym wieku jest odczuwalne. I jak to w tym wieku coraz częściej wspomina się dzieciństwo, a szczególnie kiedy jest się daleko od miejsc, w których się kiedyś przebywało.

Podziwiam Pana życiowy wigor, że jeszcze działa Pan w Radzie Miejskiej, organizuje wystawy, a przede wszystkim tworzy obrazy na te ekspozycje.

Byłoby mi bardzo miło gdyby zechciał Pan odezwać się, dla uproszczenia np. e-mailem, a tymczasem kończąc przesyłam pozdrowienia i, że to jeszcze pierwsze dni roku, życzenia aby był on pomyślny, a szczególnie by dopisywało zdrowie.

Z poważaniem
Ferdynand Motas

PS. Wymieniliśmy ze sobą kilka listów. Niestety - siostra zawiadomiła telefonicznie o jego śmierci. Serdecznie współczuję. To był mądry i dobry Człowiek. Wychowanek mojej szkoły. 

Tekst ilustrowany fotografiami z pobytu mojej żony Danuty Śliwko z domu Sieradzkiej w Indiach.


środa, 2 marca 2016

WĘDRÓWKI W GŁĄB CISZY cz. 1



W dyskusji z przyjaciółmi nad modrym Dunajem / dawne, dawne dobre czasy .../ ktoś wypowiedział mądre zdanie :

-Smak życia zależy od nas samych.

Potem wiedliśmy długi i przyjazny spór o prawdziwość tego twierdzenia nad szklankami boskiego, pysznego tokaju, ale każdy pozostał przy swoim zdaniu. Szybciej doszliśmy do zgody na temat pojmowania piękna, bo i słoneczny dzień zniewalał nas swoją urodą, dlatego też wspomnienia z tamtych kradzionych szczęściu lat powracają z uporem na strony bloga.


Na początek piękno bez komentarza, utrwalone i przeniesione na kartkach pocztowych przez synów i wnuków z najbardziej odległych zakątków świata. Cudowny polski Bałtyk, w którym była zakochana młodzież mojej szkoły - dumna z przyjaźni z królem oceanów, Neptunem. Bajkowa Grecja, kolebka Europejczyków od czasów starożytnych, oaza mądrości w poszukiwaniu prawdy, kraina mędrców i nauczycieli. Wreszcie Dominikana tonąca w słońcu i ciepłym oceanie, raj dla świata krezusów. Ale szlaki wędrówek moich najbliższych wiodły do dalekiej Wenezueli, Chin, Indonezji, Wietnamu, Turcji, Tunezji, Afryki Środkowej, Tajlandii, nie licząc kilkorazowych wypoczynkowych podróży do Egiptu. Wnuczka - pani psycholog - wybrała się na kilkutygodniowy rekonesans do Japonii, bez żadnej asysty, samotnie, uzbrojona w znajomość języka angielskiego i dużo ryzykownej odwagi. Wróciła zauroczona nietypową kulturą, szalonym postępem technicznym i urodą wyspiarskiego państwa. Wnuk - niebawem doktor nauk informatycznych po egzaminach na angielskiej uczelni w Londynie, gdzie pracuje z wybitnymi wynikami w swoim zawodzie od kilkunastu lat, zawędrował m.in. do Australii, gdzie zaliczył kilkunastomiesięczny staż pracy w renomowanych firmach, ale powrócił jednak do swojej starej Europy. Tu ma swoje nowe gniazdo z własnym małym ogródkiem i domem na przedmieściu brytyjskiej stolicy i raczej nie wróci do ojczystego kraju. Dlaczego? Tylko on o tym wie najlepiej. Jest patriotą, ale dusi go polskie piekło - lubi pełną wolność i apolityczną niezależność związane z szerokimi horyzontami myślowymi, z innym stylem życia z rozmachem perspektywy. Jeszcze korzysta z uroków samotności singla i odnajduje na co dzień wiele niepowtarzalnych barw i uroków życia.


Ale tym razem przytoczę wątek polonijny integralnie związany z dziejami szkoły, cytując w całości mój artykuł z wrocławskiej “Gazety Robotniczej. Egzotyczny z racji długiego pobytu naszej rodaczki, nawiasem mówiąc mieszkanki Bolesławca, na gorącym kontynencie Indii.

Opowiada Elżbieta Shankar

INDIE MOJA MIŁOŚĆ

Rozmawiam z mieszkanką Bombaju, wielomilionowego miasta portowego na subkontynencie Indii, p. Elżbietą Shankar, Dolnoślązaczką z pochodzenia, a Hinduską z wyboru.

-Pierwsze spotkanie z Indiami?

-Rok 1966, pamiętna data 17 marca, kiedy samolot Czechosłowackich Linii Lotniczych wylądował na lotnisku w Bombaju. Wyleciałam z kraju chłodnym przedwiośniem, w wełnianym kostiumie i pończochach, przez Pragę d o Aten i Kairu. Potem już wielki skok przez ocean i nocne lądowanie w straszliwym upale. Z góry widać prawdziwe morze morze świateł, a potem bucha gwałtowny żar, jak z rozpalonego pieca. To straszliwe gorąco zapamiętałam dokładnie, także chęć ucieczki do jakiegoś chłodnego kąta. To był szok.

Na lotnisku czekał mąż z olbrzymim bukietem różnobarwnych kwiatów, w stylu europejskim. Taki tu zwyczaj : gości obdarza się wiązanką złożoną z dziesiątków gatunków kwitnących roślin, a wszystko tu kwitnie bez przerwy - okrągły rok. Hindusi obdarzają się girlandami kwiatów zawieszanymi na szyi, ja stanowiłam wyjątek … Nad radością przeważyło jednak zmęczenie, trochę niepokoju. To jednak zupełnie inny świat.

-Jak doszło do poznania przyszłego męża - Hindusa?

-Pracowałam wówczas w Zakładzie Aparatury Próżniowej we Wrocławiu. Przystojny Hindus w 1962 r. przyjechał jako przedstawiciel firmy “Eskord-Limited” w Delhi i ekspert - elektronik po zakup polskich przyrządów pomiarowych. Byliśmy młodzi, spotykaliśmy się w biurze. Można mówić o wybuchu miłości Hindusa do Polki, skoro już po tygodniu były oświadczyny … We Wrocławiu przebywał tylko 10 dni, potem wyjechał do Warszawy. Z oferty ślubu nie wycofał się. Miałam obawy : obcokrajowiec, daleko do Indii. Postawiłam warunek : jeśli po półrocznej rozłące napisze z Indii, że nadal kocha - wyrażę zgodę na ślub. Otrzymałam ten list, wypadało dotrzymać słowa.


-To był rok 1962 lub 1963. Skąd zatem zwłoka w wyjeździe na subkontynent?

-Decydującym czynnikiem była odległość. Dopiero w dwa lata później przyszły małżonek przebywał służbowo 3 miesiące w Rzymie i z Wiecznego Miasta otrzymałam list o przyjeździe na ślub do Polski i 2-tygodniowy pobyt. Przyjechał, teraz wszystko działo się w nieprawdopodobnym tempie : zezwolenie na przyśpieszenie zawarcie związku małżeńskiego otrzymaliśmy 21 lipca po południu, a USC wyraził zgodę na formalności już za dwa dni o godzinie 9 rano. Nie było czasu na zawiadomienie rodziny, matkę w Bolesławcu poinformowałam za pośrednictwem tamtejszej Komendy Powiatowej MO, by w porę dotarła do Wrocławia. Na szczęście zdążyła.


-Ceremoniał, oczywiście, normalny …

-I tak, i nie. Sympatyczny urzędnik USC prosił o tłumaczenie cudzoziemcowi formuły ślubu. Dwie panie znające język niemiecki robiły to z trudem, wreszcie mistrz ceremonii poprosił jedynie o wypowiedzenie po polsku formuły “tak”, co małżonek czynił parokrotnie - w najmniej odpowiednich momentach. Za to w decydującym momencie zamilkł i dopiero trzeba było wyegzekwować bardzo spóźnione “tak”, co oczywiście wywołało sporo śmiechu wśród zebranych świadków. Także rozbawiona do łez panna młoda spóźniła się z sakramentalnym wyrażeniem zgody na małżeństwo.

Ale na tym nie koniec perypetii : mąż powrócił do Indii i dopiero z Bombaju wysłał ślubnej małżonce zaproszenie, co umożliwiło uzyskanie paszportu i wyjazd do Indii. Niełatwo więc wyjść za mąż za cudzoziemca.


-Egzotyka wielkiego kraju stała się wreszcie czymś namacalnym, faktem dokonanym. Jakie to uczucie?

-Chciałam złapać walizkę i szybko wracać do domu. Dopiero na miejscu zorientowałam się, jak mało czytałam i wiem o tym wielkim i egzotycznym ciągle kraju. Trafiłam na największe upały. Ale prawdziwym szokiem były kontrasty ulicy : tłumy żebraków, biedne dzieci, spokój i brak pośpiechu wielu przechodniów. Inaczej to sobie wszystko wyobrażałam, czego innego spodziewałam się. Adaptacja nie należała do łatwych, zauroczenie przyszło znacznie później. To inny świat, inna mentalność ludzi.


Kiedy spotkałam hinduskich kapłanów, urzekła mnie ich filozofia i rozumowanie. Jeden z nich dał mi taką radę :

-Każdy kraj ma swoje plusy i minusy, wszędzie można się wiele nauczyć, przyswoić na swój użytek wiele prawd. Na ludzi trzeba patrzeć u nas z filozoficznego punktu widzenia. Mamy mądrą i dobrą filozofię, przydatną wielu ludziom i całym nacjom i potrzebną również wam, Europejczykom. Dokąd wy ciągle pędzicie, skąd ten wieczny pośpiech Europy i gwałty? W Indiach nikt się nie śpieszy, nikt nie kłóci, żyjemy spokojniej, szczęśliwiej …


To taki odrębny i oryginalny punkt widzenia spraw życia i świata, u nas nie do przyjęcia, w Indiach powszechny. Czy słuszny? To kwestia do dyskusji. Hindusom z tym jest po prostu dobrze.

-Podobno spotkała się pani z zamordowaną niedawno Indirą Gandhi? Jak do tego doszło?

-Pierwszy raz ujrzałam ją jadącą otwartym samochodem wśród tłumów wiwatujących ludzi na ulicy obok Sophia College i miałam okazję wręczyć kwiaty. Przechodnie reagowali spontanicznie i sympatycznie, ta kobieta była niezwykle popularna, przystępna, dawała się lubić. Potem na oficjalnym przyjęciu w Delhi, na które trafiłam jako synowa admirała, dzięki sympatii pani premier dla Polaków - pozwoliła się sfotografować w bajecznie kwiecistym ogrodzie. Mord wstrząsnął mną do głębi : zabito wielkiego męża stanu, mądrego polityka, sympatycznego człowieka. To straszny cios dla Indii i całego cywilizowanego świata.

- Może coś z egzotyki tego wielkiego kraju …

- Całe Indie to dla nas zupełna egzotyka. Pogoda ducha ludzi, ich powolne i życzliwe reakcje, bujna przyroda i rośliny obsypane kwiatami cały rok. Takie też pielęgnuję na swoim balkonie w Bombaju. Łagodny klimat, jeśli nie liczyć upałów i burz, do których można się w końcu przyzwyczaić. Inne obyczaje, choćby obchody holi - święta wiosny : obsypywanie się suchymi farbami, malowanie nimi twarzy, ale nawet samochodów w którymś z dni marca, zwiastującego nadejście upałów. Europejczycy wtedy do południa nie wychodzą z domów z uwagi na krotochwilne zachowanie dzieci i dorosłych. Czerwonymi farbami smaruje się czoło i składa najlepsze wiosenne życzenia. Taki odrębny od polskiego “śmigus-dyngus” bez wody.


Kobry i zaklinacze węży, święte krowy na ulicach, które są brudne i zaśmiecone przez osiem miesięcy w roku, dopóki nie spłucze ich monsun. Wrony i krowy to także oczyszczacze ulic z odpadków, do nich dołącza później deszcz. Napisałam prawie książkę o Indiach, ale wystarczy poczytać świetne “Kamienne tablice” Wojciecha Żukrowskiego, żeby rozpalić wyobraźnię i poznać sporo autentycznych faktów. Albo sięgnąć do reportaży Lucyny Winnickiej, którą poznałam w Bombaju, dokąd przyjeżdża dość często, by później “zaginąć”zupełnie na 2-3 dni w ucieczce przed cywilizacją i ludźmi.

- I jeszcze może kilka słów o kontaktach Polonią.

- Nie ma tu zbyt licznej oazy Polonusów, a rolę koordynatora związków polonijnych spełnia konsul Edmund Kaczmarek. W konsulacie wyświetla się filmy, organizuje wystawy i spotkania z różnych okazji, propaguje nasz kraj bardzo aktywnie. Hindusi sporo wiedzą o Polsce, lubią Polaków choćby ze względu na pewne analogie w
narodowych losach. Kontakty utrzymywałam też z dyrektorem PLO w Bombaju Bazylim Wysockim, dyrektorem PLL “LOT” na Indie i Azję Andrzejem Głowackim. Niejako w czynie społecznym zorganizowałam tu bibliotekę - spisując książki, oprawiając zniszczone pozycje, udostępniając księgozbiór polskim czytelnikom.

- Ile prawdy mieści się w twierdzeniu, że uroda Indii wciąga jak narkotyk, że człowiek zawsze tam wraca, jeśli choćby raz zobaczył ten egzotyczny kraj?

- Indie to moja wielka miłość, nie może być inaczej po tylu latach. W ojczystym kraju byłam 4-krotnie, zawsze dosyć długo, np. dwa lata spędziłam tu ostatnio w okresie 1978-1979. Dużo podróżowałam po egzotycznym subkontynencie, odwiedziłam np. Pendżab i słynną “złotą świątynię” Sikhów, Kaszmir, środkowe Indie z Agrą, południe, Utikamant - górzystą okolicę koło Madrasu, przebywałam wśród najstarszego szczepu Indii Tode, widziałam głośny park z drzewami i roślinami całego świata. Ale to nawet nie stanowi jednej czwartej części wielkiego kraju, który wciąż jawi się tajemniczym, zaskakującym kontrastami, baśniowym, niepowtarzalnym. Znów tam wracam na dłużej. Ale jednak nie przestałam być Polką - nie tylko z racji paszportu. Zew krwi wzywa mnie zawsze do siebie, na Dolny Śląsk i już dziś przymierzam się do powrotu do Polski na stałe.

Rozmawiał Paweł Śliwko 



ĆWIERĆ WIEKU W BOMBAJU

Trudno znaleźć na Dolnym Śląsku większego znawcę problematyki hinduskiej od Elżbiety Shankar, dziś mieszkanki Bolesławca. Ćwierć wieku mieszkała w Bombaju, skrzętnie gromadząc wiedzę o egzotycznym subkontynencie i odbywając liczne podróże własnym samochodem do najbardziej niedostępnych zakątków tego olbrzymiego kraju. Jako niezależna materialnie i niepracująca żona inżyniera-elektronika przeżyła w tropiku prawdziwą przygodę życia trwającą ponad dwa dziesiątki lat.

Teraz przychodzi kolej na uporządkowanie spostrzeżeń i bogatych doświadczeń, a także odręcznych notatek i obfitego materiału fotograficznego. Pani Elżbieta przymierza się do napisania prawdziwej sagi hinduskiej - z kroniką gwałtownych wydarzeń historycznych, z opisem unikatowych obyczajów i kontrastów w życiu ludzi, z refleksjami Europejczyków, którzy licznie przebywali w portowym Bombaju i przebywali w apartamentach naszej bohaterki. Znajdą się w niej też uwagi o życiu malutkiej lokalnej Polonii, która ciągle utrzymuje się w tym wielkim kraju, wnosząc swój wkład do rozwoju biznesu i kultury.

Trudno dziś przesądzić, czy w opowieści przeważy wątek fabularno - pamiętnikarski, czy analiza tego wszystkiego, co fascynuje odrębnością w hinduskiej filozofii, wierzeniach, obyczajach, związku człowieka z naturą, a czego nie spotyka się w innych zakątkach świata. Jak zapewnia pani Elżbieta - będzie to w całości rzecz do czytania, a więc przystępna i zapewne ciekawa.

/PS/ “Gazeta Robotnicza”



Elżbieta Shankar należy do elitarnego klubu donatorów, bezinteresownych mecenasów i miłośników szkoły nr “8”, a jej przyjazna opieka i patronat nad sławną przez długie lata placówką oświatową można uznać za wzorcowy, modelowy. Ciekawe, że ten swoisty układ miał też znaczący wpływ na stabilizację i rozwój w Bombaju wzajemnych więzi i kontaktów lokalnej Polonii, pozwolił nawiązać dialog i kontakty z marynarzami polskich statków, którzy trafiali tu bardzo często. “Dobrym duchem” i ambasadorem przyjaźni stał się tutaj wszędobylski II oficer PLO Teofil Grydyk, który dla swoich statkowych podróży wybrał linie azjatyckie z myślą o profitach dla “swojej” szkoły, co dało się niebawem zauważyć w liczbie przywożonych oryginalnych eksponatów. Naszą wielką i hojną przyjaciółkę uhonorowaliśmy marmurowa tablicą pamiątkową przy wejściu do izby lekcyjnej przekształconej w oryginalne muzeum. Anonimowe pomieszczenie zyskało nazwę SALI HINDUSKIEJ IM. ELŻBIETY SHANKAR.



Z biegiem czasu korespondencyjna znajomość przerodziła się w szczerą przyjaźń. Gościliśmy Elżbietę z mężem w naszym mieszkaniu, w rewanżu zaprosiła moją żonę Danusię na 3-miesięczny urlop do Indii /małżonka była już na emeryturze/.


Ważne, że materialnym wyrazem sympatii i przyjaźni był przebogaty zbiór ciekawych, niepowtarzalnych, oryginalnych eksponatów w swoistym muzeum hinduskim, które zadziwiały każdego zwiedzającego szkołę przybysza z zewnątrz. To był wielki sukces i namacalny wyraz nietuzinkowych poczynań z myślą o dzieciach.

Sam - niestety nie trafiłem do Indii - nie mogłem opuścić szkoły i wychowanków. Wraz z moim odejściem w kilka lat później umarła legenda efektywnego wychowania morskiego na dalekim śródlądziu. Szkoda, bo to strata niepowetowana, nie do odrobienia i nie do powtórzenia. Dlaczego? To epoka już innych szkół i innych nauczycieli.

Dziś światem rządzi wszechwładny i wszechmocny pieniądz. Ja nie dorobiłem się fortuny, chociaż znalazłem w życiu swoje szczęście. I to mnie wystarczy.



Na fotografiach moja żona Danusia w czasie swojej “podróży życia” do Indii.