Śmierć szła naszym tropem. Któregoś dnia niemieccy żołnierze ustawili działa w odległości kilkuset metrów od naszych baraków z lufami skierowanymi prawie w okna. Czyżby oznaczało to ostateczną egzekucję i zagładę? Mijała niespokojna noc. Cisza. Tylko w oddali, gdzieś za horyzontem trwała wojenna kanonada, zapewne ostry pojedynek artyleryjski wrogich armii. Nic o tym nie wiedzieliśmy. Pozostała wiara w nadejście wymodlonego wyzwolenia.
Piekło otwarło swe wrota nad ranem. Huk strzelających ciężkich dalekosiężnych dział boleśnie rozdzierał bębenki w uszach. Nikt nie ostrzegał, nie pouczał o sposobie zachowania się, o otwieraniu ust przed kolejną salwą armatnią dla wyrównania ciśnienia powietrza. Byliśmy ogłuszeni i przerażeni. Zbliżał się miażdżący wszystko walec rosyjskiego frontu, Niemcy przygotowali kolejne umocnione pasmo obrony. Daleko od nas trwały walki o Królewiec, na niebie przelatywały dziwne samoloty o podwójnych kadłubach /desantowe/, których nigdy w przeszłości nie widzieliśmy. Salwa za salwą - pociski przelatywały nad dachami naszych lichych baraków, wszystkie skierowane na wschód. Minęła doba, druga i trzecia. Już nie wychodziliśmy do pracy, szeroko otwieraliśmy usta widząc przygotowania do kanonady - mniej odczuwało się wówczas skutki wystrzału z działa. Czy rzeczywiście? Nie wiem, byliśmy prawie zupełnie ogłuszeni, trudno było porozumieć się ze sobą bez głośnego krzyku.
Przybyło żołnierzy w różnorodnych mundurach, mężczyzn zapędzono do kopania głębokich rowów i okopów, przegród i barykad na okolicznych drogach. Narastał huk kanonady za horyzontem. Nie kryliśmy przed sobą radości : Rosjanie, idzie Armia Czerwona!
Któregoś dnia pada rozkaz wojskowego komendanta / właściciel majątku rolnego i pałacu dawno salwował się ucieczką w głąb Niemiec / : ładować się na furmanki i wyjeżdżać na dworzec kolejowy. Ewakuacja na zachód - zbliża się front, będą walki, cywile nie przeżyją. Przed nami ewakuowano płaczące rodziny niemieckie. Traktowały nas pogardliwie, raczej unikając z nami kontaktu, nie szukały spięć i scysji. Na przeszkodzie wzajemnych więzi stała zresztą bariera językowa i nasza skrajna bieda : zawszone dzieci, powszechna robaczyca, świerzb na dłoniach, tragiczne warunki higieniczne i prawdziwe getto podwórkowe z wyziewami z postawionych na zewnątrz prymitywnych latryn okupowanych przez chmary much i innych owadów, wylęgarnia szkodliwych drobnoustrojów, a więc i chorób prowadzących do śmierci. Nikt nie widział tu pielęgniarki czy lekarza, toteż rozrastał się niemal w oczach biedny piaszczysty cmentarz najmłodszych niewolników III Rzeszy. Szkoła? Nikt z nas nie słyszał ani nie widział takiej instytucji. Kiedy skończyła się wojna miałem 10 lat i byłem kompletnym analfabetą, podobnie jak wszystkie dzieci z naszych więziennych baraków. Nikt w praktyce nie myślał o przyszłości. Przeżyć to piekło - ta myśl stanowiła credo i kanwę myślenia, zabiegów i starań.
Mściwość nie była immanentnie zrośnięta z naszą świadomością pariasów, ale trudno byłoby pominąć momenty drobnej satysfakcji, kiedy żegnaliśmy na zawsze niemieckie rodziny : teraz i one poznają smak poniewierki i głodu … To brzydkie uczucie, ale uprawnione boleścią ludzkiego cierpienia.
Czas naglił, pociski nieprzyjaciela rwały się w pobliskim lasku. Znów tobołki z mieniem pakowaliśmy na plecy i przenosiliśmy na furmanki przystosowane do podróży, z drewnianymi kabłąkami przypominającymi cygańskie wozy czy raczej budy. Znów czas głodu i strachu, chociaż zawczasu rodzice przygotowali niewielkie zapasy sucharów chlebowych. Zdobycie chleba graniczyło z cudem, więc nie wiem do dzisiaj, jak oni dokonali swego dzieła. Znów przyśpieszone, niepotrzebne i tragiczne umieranie małych i słabych dzieci /szalało zapalenie płuc, ale czy tylko ta choroba niszczyła dzieci - tego już się nie dowiemy /. Zima, tłok na peronach i mijanych stacjach, rozgardiasz i krzyki, nieznany wcześniej eksodus ludności niemieckiej. Mróz nie do wytrzymania w naszych bydlęcych wagonach. Tkwimy w nich stłoczeni i upodleni, ale żyjący z nową nadzieją na wyzwolenie. Prawie modlimy się do Rosjan … Jedziemy powoli, niesamowicie długo, nie mierzymy czasu, który stracił swoją wartość. Jedziemy bez informacji o mijanych stacjach, bez wiedzy oo celu podróży. Ucieczka z piekła do piekła? Zapewne tak. Zrezygnowani, słabi, chorzy i głodni, skazani na zapomnienie i powolną agonię. Tragiczna droga do nikąd. Ciągnie się długimi tygodniami, wszyscy powoli zatracają poczucie czasu, rzeczywistości, sensu działania. Porzucają nadzieję na wyjście z kolejowo-więziennego labiryntu.
… Wreszcie postój przed dużym miastem. Wyładunek prosto na peron. Wrzaskliwe ponaglanie - schnell, schnell ! Krzyki, płacz, złorzeczenia. Wtłoczeni zostajemy do ogromnej pustej i zimnej hali. Kolejna komenda - rozbierać się do naga ! Struchlałe spojrzenia dorosłych : to już koniec, pewnie zagazują - jak w obozach koncentracyjnych ! Na ucieczkę nie ma żadnej szansy, tłum pilnują strażnicy z psami, kręci się pełno wojska na zewnątrz, plączą małe dzieci. Niespokojne szepty, naradzanie się w zbitym tłumie. Ktoś głośno krzyczy : uciekajcie ! Dokąd i jak? A jednak kilku mężczyzn otwiera gwałtownie żelazne drzwi i wybiega z hali. Serie strzałów na zewnątrz. Wraca tylko jeden, ściska głowę i powtarza w kółko : zabili, zabili …
Tłum już się nie broni. Mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy, dzieci i nastolatki apatycznymi, powolnymi ruchami zdejmują ubrania, pomagają sobie wzajemnie i w karnej kolejce - całymi rodzinami - wychodzą za drzwi kolejnego pomieszczenia. Pierwsi są zaskoczeni : wtłaczani pod prysznic z letnią wodą, mogą umyć się, wprawdzie bez mydła i ręczników, ale dobre i to. Nikt nie marzy o luksusach, wszyscy czekają na zwrot odwszawionych gazem ubrań. Ta sytuacja trwa do wieczora. Wszyscy otrzymują talerz mlecznej zupy z jakąś kaszą. Dużo małych dzieci prawie natychmiast rozchorowało się. Zbyt duży szok przy zmianie menu, albo może trucizna? Niemców na to stać, ludzie stają się nieufni, podejrzliwi i zrozpaczeni własną bezsilnością.
Ale nie ma czasu na refleksje i wymianę poglądów. Znów wpychanie rodzin do wagonów i wyjazd na zachód. Ktoś mówi, że myliśmy się w Stuthoffie koło Gdańska, w obozie koncentracyjnym i że darowano nam życie. Być może nacisk frontu nie pozwolił oprawcom rozstrzygnąć ostatecznie kwestii przymusowych robotników, któż to wie? Jedziemy pociągiem na zachód, chociaż tym razem podróż trwa dosyć krótko. Topnieją szeregi przymusowych uciekinierów, coraz mniej wśród nich dzieci. Najmłodszych dziesiątkuje biegunka.
Straszliwe warunki sanitarne i zimowe chłody uniemożliwiają jakąkolwiek pomoc umierającym czy skuteczną rekonwalescencję, nie ma żadnych lekarstw, pielęgniarek, pomocy medycznej. Przeładowują nas na furmanki i wciąż gnają na zachód. Po co, dlaczego? Zimno, mrozy, towarzyszą nam odgłosy bombardowań. Nocujemy w opustoszałych wsiach niemieckiego Pomorza. Nikt nie ma już sucharów, dostępu do żywności. Starsi chłopcy wygrzebują na polach spod śniegu zmarznięte ziemniaki, w piwnicach poniemieckich domów pozostało trochę jakichś owocowych galaretek i dżemów swojej roboty, mamy więc wreszcie dostęp do słodyczy. Do czasu : część domów zaminowali saperzy, na linkach zawieszając granaty. Dwoje rodzeństwa wchodzących do budynku wybuch rozniósł po prostu na strzępy.
Napotykamy pierwsze ślady po bombardowaniach, ruiny spalonych domów, chociaż są to tereny położone w głębi Niemiec, na Pomorzu Zachodnim. Zbliża się nieuchronny kres wędrówki :płoną całe kwartały lasów ostrzelane salwami “katiusz”, palą się miasteczka, pojedyńcze domy w polu. Makabryczne widoki. Przydrożna tablica informuje o Kamieniu Pomorskim / Kamin / i Szczecinie w odległości kilkudziesięciu kilometrów, ale zdezorientowani konwojenci zamykają nas w miejscowości Sztutowo w opustoszałym i częściowo zdemolowanym na piętrach pałacu. Wszędzie widać ślady panicznej ucieczki właścicieli obiektu : pełno porozrzucanych papierów, śmieci, części garderoby, pierza, połamanych mebli. Żandarmi pełniący tutaj rolę strażników rozmawiają między sobą o rosyjskich “kotłach” /okrążeniu/, szybkich “tankach” /czołgach/ i salwach “katiusz” /samochodowe wyrzutnie rakietowe/. Szykują nam jeszcze jedną niespodziankę, o której nie wiemy : zaminowują sutereny całego pałacu, przygotowując zbiorową mogiłę dla zakwaterowanych tu 12 rodzin przesiedleńców przetransportowanych tu aż z Prus Wschodnich. Fundacja “luksusowej” śmierci po wysadzeniu budowli …
Nikomu nie wolno wychodzić z gmachu, można za to palić ogień w kominku i podsycać płomienie rozsypanymi po wszystkich salach papierami, gazetami, połamanymi meblami i materacami. Wyczuwa się napięcie, groza wisi w powietrzu, strach dławi gardło. Skąd taka zmiana, ludzkie odruchy u nieprzystępnych Niemców?
Leżymy w nocnym mroku na wypchanych słomą siennikach /skąd je wzięli rodzice?/, przy mnie dogorywa ciężko chory, rozpalony gorączką młodszy brat. Z okrutnym kaszlem wypluł chyba całe płuca. Cicho, bez skargi, bez jęku odszedł nocą, kiedy spałem. Rodzice uprosili u żandarmów prawo do pochówku w zmarzniętej ziemi. Owinięty prześcieradłem spoczął w płytkiej mogile pod jakimś parkowym drzewem. Nigdy nie widziałem tego miejsca. Pamiętam tylko łzy, gorzki i bezradny płacz, całe morze łez.
Przed pałacową aleją wmarzły w lód opadłe z drzew włoskie orzechy. Zachłannie wygrzebywałem je patykami i ostrymi odłamkami kamieni. Wcześniej nie znałem ich smaku. Wszyscy byliśmy przeraźliwie głodni i wychudzeni. Żywe szkielety. Z drugiej strony ulicy niemieccy żandarmi przygotowywali detonację min i ewakuację posterunku, który zajmowali. Nie zdążyli. Szosą przemknął ubrany w kożuch motocyklista. Z pojemnika przyczepy wylewał się jakiś płyn. Teraz scena jak z filmu : bucha wysoko ściana płomieni, pali się jezdnia. Niemal równocześnie w okna posterunku trafiają granaty rzucone przez kłusujących na koniach rosyjskich zwiadowców /tzw. razwietka/. Potem jeszcze seria wystrzałów z broni automatycznej /słynne pepesze/ i brzęcząca w uszach cisza przy gasnących jeszcze płomieniach na szosie. Siedzieliśmy prawie bez ruchu, bojąc się wychylić na zewnątrz budynku. Słyszymy rosyjską mowę i nawoływania :
-Giermańcy, poddajcie się ! Hande hoch ! Ruki w wierch !
I zaraz odzew : Nie strzelajcie, my swojacy ! Niemców tu nie ma !
W drzwiach ukazała się “pepesza” i głowa żołnierza w baraniej czapie z nausznikami.
-Ja krasnoarmiejec - przedstawił się trochę dziwacznie. -A wy kto?
I to już była wolność, jej pierwszy dzień. Wolność, której nie doczekał brat. Wolność, za którą zapłacił jeszcze żołnierską śmiercią ojciec. Wolność przyszła zimą 1945 roku na polskim dziś Pomorzu, niedaleko Kamienia Pomorskiego.
To jeszcze nie koniec wojennej odysei.
Słowiańska dusza wyzwolicieli kazała im podzielić się z nami kromkami żołnierskiego chleba, sławną konserwą mięsną “świninaja tuszonka” i domowym przysmakiem z ich rodzinnych stron smażonymi w plasterkach ziemniakami ze słoniną na ogromnej patelni. Potrawa pyszna, po dziś dzień moje ulubione danie. Tyle, że tego zimowego wieczoru wygłodzony żołądek zareagował na smakołyk totalnym buntem. Przeżyłem z trudem, chorowałem parę tygodni. Wracając na rodzinne Podlasie boleśnie doświadczyłem ucieczkę przed cofającym się frontem, artyleryjskie ostrzały, bombardowania i pożary. Pamiętam pochówek rosyjskiego lotnika, który na swoim “istrebitielu” /myśliwcu/ przegrał swoją powietrzną walkę z niemieckim asem przestworzy. Długi ceremoniał z wojskową orkiestrą i pożegnalnym salutem karabinowym. Wokół uparcie krążyła bezkarna i wszechobecna śmierć. Straszliwy czas wciąż trwającej okrutnej wojny. Żaden opis nie odda jej grozy widzianej oczami dziecka.
Przeżyłem jeszcze wcielenie ojca do wojska, przymusowe i bezpardonowe, potwierdzone odręczną “sprawką” , wypisanym na kartce papieru “pokwitowaniem” podpisanym przez kapitana Majboroda. Pamiętam jego nieogoloną twarz mokrą od łez, kiedy tulił mnie do piersi - chyba bez słów, mocno i dramatycznie. Odchodził na front, patrzył w oczy śmierci, miał tego świadomość. Miał za sobą dopiero 40 lat życia, wielką miłość do żony i pragnienie istnienia, tworzenia, pracy na swoim skrawku Puszczy Białowieskiej. Napisał dwa listy gdzieś spod Berlina przysłane w trójkątnych kopertach z numerem poczty polowej z pieczątką “Prowierono cenzuroj” Przez długie lata czekaliśmy na powrót ojca z wojny, każde pukanie do drzwi mieszkania było zwiastunem nadziei. W listach wspominał o ciężkich bojach, o piekle na ziemi - fruwającym żelastwie i ogniu. Mało słów, dużo grozy w treści. Nie miał szans na przeżycie tego piekła, poległ gdzieś jako nieznany polski żołnierz w obcej armii. W niedalekim Kołobrzegu o miasto - twierdzę walczyło polskie wojsko. Szkoda, że bez mojego ojca. Z frontu nie powrócił i do dziś nie znam końca jego losu. Tylko raz byłem w Berlinie i tylko jeden raz złożyłem wiązankę kwiatów i zapaliłem znicz u stóp pomnika wojennych bohaterów poległych za wolność i ludzką godność.
Jako 10 - latek pożegnałem dzieciństwo, które miało gorzki smak i tragiczny wymiar. Dopiero teraz rozpocząłem naukę w szkole, trafiając od razu do trzeciej klasy. Do dziś pamiętam wspaniałych nauczycieli z Hajnówki, równie okrutnie potraktowanych przez wojnę, panie Poniecką i Andrzejewską, kierownika szkoły nr 1 p. Kozickiego i innych. Jak myśmy nienawidzili Niemców, upierając się np. wbrew logice, że nazwisko “Hitler” trzeba pisać małą literą. I tak solidarnie pisaliśmy. Ale to już inny temat do opowieści.
… Jak bolesna zadra tkwi w podświadomości pamięć o grozie wojny, syndrom wojny został zakodowany w biografii całego mojego pokolenia. Zawsze będzie powracać pytanie bez odpowiedzi : dlaczego ludzie ludziom zgotowali tak straszliwy los?
Jestem pod wrażeniem. Bardzo fajny wpis.
OdpowiedzUsuń