czwartek, 29 października 2015

JAK ZOSTAŁEM DZIENNIKARZEM

Wprawdzie nie było mi zbyt ciasno w skórze belfra, bo praca ta stała się z biegiem czasu wielką życiową pasją i przygodą / to już zasługa tysięcy wychowanków, którzy mnie akceptowali bez zastrzeżeń /, ale młodość zmusza człowieka do realizacji wszechstronnych zainteresowań na miarę i ponad miarę własnych możliwości. To wewnętrzny nakaz, który trafnie zdefiniował nasz Mistrz poetyckiego słowa - nieśmiertelny Adam Mickiewicz :

“Mierz siły na zamiary, a nie zamiar podług sił”.


W liceum pisałem wiersze, na początku kariery nauczycielskiej prowadziłem pamiętnik, pochłaniający sporo wolnego czasu, którego chroniczny deficyt utrudniał zmagania z szarą codziennością. To był czas bez telefonów i tylko romantyczne listy kwieciście barwiły koloryt trwania i życia w dziwnym świecie. O innych urokach i walorach młodości nie będę się rozpisywał.- każdy przeżywa ją po swojemu, jedni w zachwycie i zauroczeniu, inni w smutku, dramacie samotności i rozczarowania. Na ten temat napisano nie tysiące, a miliony książek we wszystkich chyba językach świata, nawet nasi starożytni poprzednicy wykuwali w kamieniu swoje złote myśli i odczucia. Chłonąłem literaturę bez litości dla przemijającego bezpowrotnie czasu, ale to miało swój sens i cel w profesji, która wymagała szerokich kompetencji i sięgania poza horyzont raz ustalonych kanonów wiedzy o świecie. To temat do odrębnych refleksji.


Uskrzydlony pracą w nowej, dopiero tworzącej się szkole Nr 4 w Bolesławcu, dysponując jako 23-latek bogatym doświadczeniem pedagogicznym w kilku wiejskich szkołach, a także w pracy nadzoru pedagogicznego /byłem Podinspektorem Szkolnym wizytującym wszystkie szkoły podstawowe powiatu bolesławieckiego po ukończeniu dwumiesięcznego kursu wizytatorów w Warszawie/ mogłem sobie pozwolić na luksus autorskiego pomysłu na oryginalność komponowania placówki oświatowej innej niż wszystkie, także te, które wizytowałem jako uczestnik krajowego kursu wizytatorów w Płocku, Ciechocinku, Aleksandrowie Kujawskim i innych miastach Polski. Nawiasem mówiąc - każdy z uczestników szkolenia w stolicy musiał przed otrzymaniem stosownych uprawnień zhospitować i szczegółowo ocenić jedną z wizytowanych lekcji w obecności dużego audytorium kursowego. Serdecznie współczuję biednym nauczycielkom, które musiały przeżyć wyniszczający psychicznie potężny stres. Cóż - taka jest druga strona medalu, chociaż ta pierwsza z 18 - godzinnym wymiarem 45-minutowych godzin pracy i długie wakacje - kusi pozorem rajskich rozkoszy…


Wiedziałem, że moje miejsce pracy i życia łączy się harmonijnie z żywiołem dziecięcym i szkołą. Czy zmarnowałem dwa lata pracując w administracji szkolnej? Nie sądzę. Na rozstanie pozostawiłem koleżankom i kolegom dyrektorom szkół precyzyjnie opracowany zestaw przepisów prawnych rozproszonych w wielu dokumentach centralnych i regionalnych, korzystając m.in. z wiedzy nabytej w stolicy. Zmiana pracy była dla mnie wyzwoleniem z więzów administracyjnej biurokracji, która zawsze - a przynajmniej za czasów mojej pamięci - hamowała rozwój innowacji i postępu w szkolnictwie. Jak jest dzisiaj - nie wiem.


W ‘Czwórce” zacząłem tworzyć od podstaw zręby nowej szkoły w trudnych początkowo warunkach lokalowych. Efektywność innowacji i nowatorstwa pedagogicznego dokumentuje choćby przykład spotkania po 50 latach od ukończenia szkoły wszystkich niemal uczniów jednej z klas VII /był to czas jeszcze przed wprowadzeniem reformy i powstania 8-klasowej szkoły podstawowej/. Absolwenci sprzed pół wieku czuli się jedną, dojrzałą rodziną i emocjonalnie ze sobą związaną wspólnotą. Nie było końca opowieściom o wydarzeniach sprzed wielu lat, o przebogatym życiu klasy, o faktach zapamiętanych na całe życie. Coś niewiarygodnego, pięknego i wzruszającego emanowało z tej “spowiedzi” dojrzałych matek i ojców, biznesmenów i artystek, które w tej “mojej” szkole uczyły się malarstwa przy prawdziwych drewnianych sztalugach pod okiem wielkiego malarza narodowych dziejów Jana Matejki. To była pierwsza w kraju szkoła podstawowa mająca prawdziwą pracownię malarską, pierwsza nosząca dumne imię wybitnego artysty - patrioty,pierwsza w powiecie z własnym sztandarem, słowem - innowacyjna placówka oświatowa wyznaczająca kierunek postępu pedagogicznego przynajmniej w skali powiatu, a później w znacznie szerszym zakresie. Nawiasem dodam, że drugie po “Czwórce” imię Władysława Broniewskiego i uszyty przez zakonnice sztandar otrzymało miejscowe Liceum Ogólnokształcące. Ale zaczęło się wszystko co nowe i nowoczesne na ówczesne czasy - w ambitnej “podstawówce” z nr 4 w herbowej tarczy. Z nikim nie rywalizowaliśmy, po prostu i zwyczajnie realizowałem autorską koncepcję szkoły bliskiej dzieciom. Z czasem było o niej głośno na całym Dolnym Śląsku, zwłaszcza po otwarciu się tej krnąbrnej placówki oświatowej na morze, a więc i cały świat.


Wysłałem do wrocławskiej “Gazety Robotniczej” kilka drobnych artykułów z informacją o ważniejszych szkolnych wydarzeniach i zaraz po tym ze zdumieniem czytam w którymś wydaniu pisma zaskakujący tekst pt. “Czy mogę zostać korespondentem?” Sam nie stawiałem takiego pytania, ale szczególnie zaskoczyło redakcyjne personalne zaproszenie mnie do stałej współpracy. To była absolutna, przyjemna niespodzianka : nie ja byłem petentem, ale do mnie zwracano się z propozycją reporterskiej obserwacji i opisu wydarzeń w lokalnym środowisku. Jeszcze nie wiedziałem, że będę jedynym bolesławieckim dziennikarzem tej gazety/ a później także “Słowa Polskiego”/ przez długie 30 /słownie - trzydzieści / lat ! Tym samym pełniłem funkcję kronikarza miasta w czasach trudnych i skomplikowanych, bez wielkich apanaży, ale za to pod bystrym spojrzeniem cenzury i nieboszczki partii, która nie pałała do mnie miłością. Dowód ? Zachowany dokument z naganą ówczesnego sekretarza Komitetu Powiatowego PZPR - F. S. Ze zdumieniem patrzę na stopniowe odradzanie się cenzury słowa pisanego w dzisiejszej rzeczywistości polityczno - społecznej w pogoni za “rządem dusz” i uzurpowaniem jedynej słusznej racji przez ludzi na stanowiskach. Dziś - jak i wczoraj - nie odpowiada mi rola posłusznego sługi, jestem wolnym człowiekiem i tę wolność cenię najwyżej / ponad 3 lata byłem niewolnikiem III Rzeszy niemieckiej/, dlatego ograniczyłem do minimum moją twórczość pisarską. Już nic nie muszę, co najwyżej - mogę, jeśli zechcę, a to bardzo ważne, żeby nie złamać czy zaprzedać własnej godności. Wolności poglądów i pisania nie sprzedam za żadne srebrniki, to moja własność i prawo, życiowy drogowskaz i przywilej każdego myślącego człowieka.

Cytuję treść tego niezwykłego artykułu redakcyjnego.

“W ostatniej poczcie znów otrzymaliśmy kilka listów w sprawie współpracy z “Gazetą”.


Czy mogę być waszym korespondentem ? - pytają Włodzimierz Metyk z Kłodzka, Józef Dziurawiec z Zagajnika /pow. Bolesławiec/, Stanisław Buko z Żarskiej Wsi /pow. Zgorzelec/, Zygmunt Kazimierczak z Zatonia k/Zgorzelca, Julian Nanowski z Pasiecznika /pow. Lwówek/ i Stanisław Ołubek z Kościelnika Średniego /pow. Lubań/.


W odpowiedzi na te listy przypominamy wszystkim naszym sympatykom i zgłaszającym się do współpracy, że chętnie będziemy korzystać z ich informacji i chętnie wciągniemy ich na listę naszych korespondentów na określonych warunkach : kandydaci powinni przysłać na piśmie następujące dane :dokładny adres, czym się trudnią, do jakich należą organizacji politycznych, względnie społecznych.

Przyjętych kandydatów prosimy bardzo o przysłanie korespondencji w maszynopisach z podwójnym odstępem między wierszami i szerokim marginesem. Każda korespondencja winna zawierać od góry nazwisko autora i datę napisania korespondencji.

Praca korespondenta terenowego ma charakter społeczny, zgodnie jednak z przyjętymi zwyczajami każdą zamieszczoną w “Gazecie” notatkę honorujemy według obowiązujących stawek dziennikarskich. Wypłata za zamieszczone korespondencje wysyłana jest raz w miesiącu.

Redakcja nie zwraca nie zamieszczonych korespondencji i zastrzega sobie prawo rezygnacji ze współpracy.

Praca korespondenta zazwyczaj rozpoczyna się od tematyki związanej z jego środowiskiem i dlatego “Redakcja” nie wystawia korespondentom zaświadczeń, nie daje legitymacji. Może to nastąpić w określonych wypadkach po kilkuletniej stałej współpracy korespondenta z “Gazetą”.

SERDECZNIE ZAPRASZAMY DO STAŁEJ WSPÓŁPRACY KIEROWNIKA SZKOŁY W BOLESŁAWCU, OB. PAWŁA ŚLIWKO, Z PROŚBĄ O NIEOGRANICZANIE SIĘ DO TEMATYKI SZKOLNEJ, LECZ PORUSZANIE SPRAW OGÓLNYCH Z RÓŻNYCH DZIEDZIN ŻYCIA. Redakcja


W taki sposób trafiłem do redakcji wrocławskiej “Gazety Robotniczej”, z korespondenta terenowego stając się dziennikarzem. Z biegiem lat w Ratuszu miejskim znalazło się miejsce na oddział pisma, które rozrosło się do rangi największej gazety codziennej w regionie. Bolesławiec był szczególnie uhonorowany ilością zamieszczanych tekstów o życiu miasta i powiatu. Dysponowałem świetną walizkową maszyną do pisania francuskiej marki Optima Elite, którą zakupiłem przed laty dzięki dewizom przekazanym przez siostrę mamy, która odnalazła się po wojnie i śmierci męża dopiero w końcówce lat 50-tych. Równolegle nawiązałem kontakty z innymi redakcjami, w których drukowałem ambitniejsze materiały prasowe, głównie obszerne reportaże i biografie ludzi zasłużonych dla regionu. Przytaczam list redaktora naczelnego wrocławskich “Wiadomości”.

WIADOMOŚCI - TYGODNIK SPOŁECZNO-POLITYCZNY. 27. 06. 73 r.

Szanowny Towarzyszu !

Przesyłam Towarzyszowi wycinki, o które prosiliście jeszcze … w grudniu 72 r. /niestety, list zawieruszył się w czasie mojej choroby u kogo innego/. W najbliższym czasie wykorzystamy materiał pt. “Rysunki zza szpitalnej bramy”.

Proszę również o artykuły, jak Towarzysz proponuje, “na tematy środowiskowe - ciekawe również w skali pozalokalnej.” 

Przepraszając za zwłokę przesyłam z wyrazami poważania - pozdrowienia.

/ Podpis nieczytelny /


Krótki komentarz. Publikowałem w tym tygodniku ciekawe materiały na temat sztuki schizoidalnej ludzi chorych psychicznie /schizofreników/, podejmując tę problematykę nowatorsko, być może w ogóle po raz pierwszy dzięki kontaktom z dyrektorem miejscowego Wojewódzkiego Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych. Materiał prasowy wzbudził zainteresowanie czytelników, a zwłaszcza rodzin chorych pacjentów placówki leczniczej. Nie zgłębiałem naukowo tej problematyki, chociaż uczuliłem na nią w czasie szkolenia w tym samym szpitalu pielęgniarek środowiskowych na kursach, wykładając psychologię i pedagogikę. W tej fazie zaawansowanej pracy dziennikarskiej miałem dostęp do wszystkich periodyków.

Z perspektywy czasu razi mnie w półprywatnym liście wybrana forma zwrotu “szanowny towarzyszu”. Wydawało mi się zawsze, że to już skamielina, a jednak ...

Odpowiem na pytanie, skąd takie swoiste względy w redakcji “GR” i zaproszenie do stałej współpracy. Jako nauczyciel zaczynałem pracę w roli polonisty, zatem bogata kultura języka ojczystego stanowiła wymuszoną profesjonalnie konieczność. Intuicyjnie sięgałem po tematy budzące zainteresowanie czytelników, nie stroniąc od problemów kontrowersyjnych czy trudnych, interwencyjnych, wymagających odwagi, ocierających się o ryzyko osobiste. Nad wszystkim czuwała przecież nieomylna partia. Drobny przykład skutecznej interwencji ilustruje zeskanowany poniżej dokument, a podobnych było setki - jeśli nie więcej.


W szarych czasach sprzed pół wieku każda innowacja była czymś ciekawym i oryginalnym, toteż drukowałem setki tekstów prasowych - nie pomijając szkoły. Bo też i inicjatywy rodzące się tutaj były przedniej marki. Przykładowo - zainstalowaliśmy automatyczne dzwonki na lekcje i przerwy korzystając z wzorca kolejowego PKP. To była zasługa współpracujących z nami kolejarzy, zwłaszcza p. Jusypenki, przewodniczącego Komitetu Rodzicielskiego. Razem pojechaliśmy do wytwórni zegarów i automatyki kolejowej w Łodzi i przywieźliśmy cenne trofeum do szkoły nr 4. Uwieczniłem ten fakt na łamach “mojej” gazety. A stąd prosta droga do kasy Dyrekcji Okręgowej PKP we Wrocławiu, która zgodziła się na oficjalny patronat nad naszą placówką oświatową. Któregoś dnia zawitała do nas delegacja opiekunów z workami łakoci na uroczyste odsłonięcie istniejącej do dzisiaj tablicy pamiątkowej, przekazując dzieciom dużo pocztówek z Wrocławia i inne drobiazgi związane z koleją. Podejrzewam, że dzisiejsi uczniowie bolesławieckiej Szkoły im. Jana Matejki nie znają tego epizodu z bogatych dziejów zasłużonej alma mather.

Tutaj trafił jako nagroda Towarzystwa Rozwoju Ziem Zachodnich /TRZZ/ pierwszy telewizor zainstalowany w auli. To wyróżnienie za społeczną pracę młodzieży na rzecz swojego miasta, nowej “małej Ojczyzny”. Tutaj przywędrowało z krakowskiej głyptoteki płaskie gipsowe popiersie Jana Matejki, patrona szkoły. Zaprzyjaźniłem się z krakowskim rzeźbiarzem Leonem Dziedzicem, który wykonał kamienne popiersie mistrza malarstwa polskiego - zupełnie bezinteresownie. Informacje o tych wydarzeniach płynęły szerokim strumieniem poprzez prasę, budując pozycję i sławę “Czwórki”. Dla mnie stanowiło to prawdziwą przygodę dziennikarską i źródło osobistej satysfakcji. Bo jak nie pisać o zorganizowaniu pierwszej w Polsce prawdziwej szkolnej pracowni malarskiej z drewnianymi sztalugami wykonanymi w miejscowej stolarni według mojego autorskiego projektu? Dodam tylko, źe w tej pracowni swoją miłość do farb i pędzli odkryło wielu absolwentów szkoły, wśród nich znana lokalna malarka Stanisława Wojda-Pytlińska i kilka innych dziewcząt, dziś dojrzałych kobiet z wielkim dorobkiem artystycznym, które wyjechały do Zamościa i innych miast wschodniej Polski. Były obecne na jubileuszowym spotkaniu w grodzie nad Bobrem.

Tutaj odbył się pierwszy na Dolnym Śląsku i w kraju kurs wakacyjny dla 56 nauczycielek wychowania plastycznego, który zorganizowałem i prowadziłem jako kierownik. To była inicjatywa działacza Związku Nauczycielstwa Polskiego we Wrocławiu, Stanisława Migonia, z którym poznaliśmy się na płaszczyźnie pracy społecznej /byłem prezesem władz powiatowych ZNP po powrocie z administracji do szkoły/. Kuratorium Oświaty i Wychowania zaakceptowało tę pionierską inicjatywę, o której pisałem szerzej w miesięczniku metodycznym dla nauczycieli. Dziś trudno mi zrozumieć, jakim cudem mogłem znaleźć czas na działalność związkową /zostałem m.in. wyróżniony Złotą Odznaką ZNP/ i permanentne pogłębianie wiedzy zawodowej. Tak było i nie ma w tym opisie słowa fałszu. Młodość wyzwala tyle energii, że realizuje nawet rzeczy z pozoru niemożliwe. 

Należałem do kręgu ludzi upowszechniających kulturę w lokalnym i szerszym środowisku, co potwierdza zeskanowane pismo Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej we Wrocławiu z datą 18 listopada 1967 roku. Stare dzieje, kontakt z dziennikarstwem umożliwiał mi informowanie o ważniejszych wydarzeniach w obrębie wielu miejscowości i środowisk twórczych, które dopiero rodziły się, powstawały z niczego, rozwijały skrzydła, odkrywały talenty i twórczość artystyczną. Pamiętajmy, że tę epokę trzeba nazywać czasami pionierskimi. Poniżej zamieszczam reprodukcję innego dokumentu wrocławskiej redakcji “Dolnośląskiego Przeglądu Gospodarczego”, który nobilituje moją pozycję i dorobek pisarski tytułem redaktora, a nie współpracownika czy korespondenta, co miało swoje znaczenie w stopniowaniu rangi zawodowej. To jeszcze rok 1969, a więc prehistoria czy może bardzo odległa epoka i zaczątek pełnej normalizacji życia społecznego i ekonomicznego na Dolnym Śląsku, kiedy cieszył przybysza każdy nowy dom rodzący się wśród ruin i zgliszcz. Dlatego pisanie o tym cieszyło czytelnika, miało swój sens, chociaż trudno w nim szukać kwiecistości czy sentymentalizmu. W codziennej informacji dominowała rzeczowość, konkretność i oszczędność słowa. Tylko w obszernych reportażach mogłem pozwolić sobie na większą swobodę.

Byłem zapraszany na dziesiątki czy nawet setki spotkań i lokalnych wydarzeń, notowałem skrzętnie fakty z życia lokalnych wspólnot, popularyzowałem ludzkie biografie, które stanowiły dla wielu źródło wielkiej osobistej satysfakcji, co potwierdzali w spotkaniach ze mną nawet po wielu latach. Zawsze jednak przemycałem do publicznej wiadomości sporo informacji o szkołach i nauczycielach. To była moja zawodowa “odchyłka od normy”, po prostu miałem sentyment dla mozołu nauczycielskiej pracy, znałem doskonale ten mozół i trud z autopsji. Poniżej - jedno z zaproszeń, więcej nie przytaczam z braku miejsca w blogu.

Czy praca dziennikarska była krainą rozkoszy ? Nic bardziej błędnego. Było to często zmaganie się z przeciwnościami. Z trudem wywalczyłem w bolesławieckim Ratuszu lokum na siedzibę oddziału “Gazety Robotniczej” w symbolicznym miejscu dawnego lokum miejskiego kata przy lochu głodowym. To taka ciekawostka, bez żadnych aluzji. Z wygodami - telefonem, maszyną do pisania, umeblowaniem. Oznaczało to odseparowanie od nadzoru ze starszego trwaniem od wielu lat oddziału “Gazety” w Zgorzelcu. Radość trwała jednak zaledwie kilkanaście miesięcy. W lutym 1968 roku Przewodniczący Prezydium /dziś tę funkcję pełni Prezydent Miasta/ rozwiązuje umowę o najem lokalu. Zostałem na bruku, ale powróciłem do pisania we własnym mieszkaniu. Była to swoista intryga, ale szczegóły mnie nie interesowały. Komuś mocno nacisnąłem publikacjami na odcisk. W domyśle - partia, ale to bez znaczenia. Robiłem swoje nadal. Tyle, że bogatszy o nowe doświadczenie, chociaż zawsze skory do ryzyka. W imię prawdy.

Miałem wiele okazji do szerszego i głębszego, mniej oficjalnego poznania środowiska dziennikarskiego, które wydawało się hermetycznie zamknięte wobec obcych intruzów. Było solidarne wewnętrznie, ciekawe świata, otwarte na innowacje, aktywne w modernizacji obiektywnie istniejącej rzeczywistości, nie stroniące od pokus i urody życia. W ramach koleżeńskiej integracji nie brakowało okazji do rozkwitu życia towarzyskiego, co ilustruje poniższy wycinek - zaproszenie na piknik wśród Borów Dolnośląskich. Z redakcją warszawskiego periodyku “Oświaty i Wychowania” brałem udział w ponad tygodniowym wyjeździe /wraz z żoną/ do ZSRR /Moskwa i Leningrad/, ale to odrębny temat do bogatych refleksji. Dodam tylko, że przez wakacje odbyłem staż jako kandydat na etatowego dziennikarza, ale przed zatrudnieniem powstrzymał mnie brak mieszkania w stolicy, a perspektywa 3 - 4 lat oczekiwania na stałe rodzinne lokum wydawała się nie do zaakceptowania /miałem małe dzieci/. Nęciły duże pieniądze, zniechęcała hotelowa tułaczka i służbowe rozjazdy po Polsce dla zebrania materiałów do publikacji prasowych, zatem zrezygnowałem. W tej samej redakcji przez wiele lat wchodziłem w skład Rady Redakcyjnej, opublikowałem też kilkadziesiąt artykułów w stałej, stworzonej przeze mnie rubryce “Z refleksji praktyka”. Legitymację dziennikarza i miejsce w Radzie Redakcyjnej warszawskiego miesięcznika rzemieślników otrzymałem także na wniosek Izby Rzemieślniczej we Wrocławiu. Słowem - mocno wrosłem i zakorzeniłem się w środowisku dziennikarskim, byłem członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i Stowarzyszenia Autorów Polskich.

Tym urzędowym pismem odsłaniam kulisy przyjemniejszej, integracyjnej strony życia miłośników pióra i maszyny do pisania, bo życie zbiorowe rządzi się własnym, niepisanym prawem utwierdzanym przez aklamację.

Pieczątka firmowa 

“Gazety Robotniczej” Redaktor Paweł Śliwko

Zgodnie z zapowiedzią, w najbliższą środę 17 bm. o godz. 10 zbieramy się w Ruszowie / 35 km od Zgorzelca /. Kolega Pietraszek będzie czekał do godz. 9,30 w swoim oddziale na kolegów z Wałbrzycha, Jeleniej Góry, Kłodzka, Świdnicy i Dzierżoniowa, aby zawieźć ich mikrobusem do Ruszowa. A zatem wszyscy, którzy mieszkają poza Wrocławiem muszą wybrać sobie taki pociąg albo autobus, aby mogli stawić się w oddziale zgorzeleckim przed godziną 9,30 / można przyjechać poprzedniego dnia wieczorem, ale w takim przypadku trzeba zadzwonić do Kolegi Pietraszka i poprosić o zarezerwowanie miejsca w hotelu /. Wrocławianie pojadą samochodami / mam nadzieję, że wszyscy / bezpośrednio do Ruszowa /restauracja “Pod Dębem”/. Współpracowników, którzy otrzymają niniejsze pismo - proszę uważać się za zaproszonych na zebranie. Przypominam : obecność pracowników etatowych i półetatowych - obowiązkowa.

Oto nasz orientacyjny “ rozkład jazdy “ :

godz. 10-13 - narada zespołu
godz. 13-14 - przerwa na obiad
godz. 14-16,30 - grzybobranie
godz. 16,30 -rozpalenie ogniska i pieczenie barana /autentycznego/
godz. 16,45-17,30 -gawędy leśniczych
godz. 17,30 -konsumpcja pieczeni baraniej /z dodatkami/

Oczywiście na barana musimy się złożyć, ale - to już na miejscu. Koszt tej kolacji nie powinien przekroczyć jednej diety dziennikarskiej.

Do zobaczenia w Ruszowie ! Kierownik Działu Terenowego

Wrocław, 11 września 1969 roku 
 /red. Włodzimierz Kisil/
O szczegółach słynnego grzybobrania nie będę się rozpisywał. Nie miało to zresztą wpływu na ukazanie się jutrzejszego wydania “Gazety Robotniczej”. Za to wszyscy zaczęliśmy mówić do siebie po imieniu - nastąpiła powszechna fraternizacja, poczuliśmy się jedna dziennikarską rodziną …

W kilkanaście lat później - już na emeryturze - zostałem Redaktorem Naczelnym miesięcznika “Głos Bolesławca”. Ten fragment biografii opiszę - w wielkim skrócie -oddzielnie.




sobota, 10 października 2015

PRAWIE PREHISTORIA - POCZĄTEK DROGI ZAWODOWEJ

Wśród wielu pocztówek i zaproszeń na setki uroczystości i ważnych lub mało istotnych wydarzeń w lokalnym środowisku - zachowałem jedno, z którym łączy się wyjątkowo dużo ciepłych, a czasem nawet niewiarygodnych wspomnień. To czas pionierski, trudny, pełen twórczych i odkrywczych poczynań, czas młodości, poszukiwania drogi życiowej, swojego miejsca na ziemi. Tutaj stawałem się nauczycielem z krwi i kości, wrastałem w arcyciekawy zawód, poznawałem jako praktyk tajniki skomplikowanego rzemiosła i sztuki uczenia, pracy wychowawczej, odkrywałem sposoby modelowania osobowości obywatelskiej od zarania dziecięctwa. Ówczesna szkoła była inna, dzieci były inne, Polska była inna, także nauczyciele byli inni : bliżsi dzieciom, serdeczni, emanujący dobrocią, wrażliwi na krzywdę wyrządzaną wychowankom. Prawdziwi humaniści, ale przede wszystkim - ludzie, którzy przeżyli straszliwą traumę okrutnej wojny, niewolnicy III Rzeszy niemieckiej, skrzywdzeni najczęściej przez los. z ranami i bólem po katordze, tułaczce i przesiedleniu na Ziemie Odzyskane. Wszyscy byliśmy autentycznymi patriotami, a praca stanowiła źródło prawdziwej, wielkiej satysfakcji.


Ręcznie wypisane zaproszenie nie ma daty, za to mieści w sobie dużo treści skłaniających do wspomnień, przybliżających odległy czas narodzin nauczycielskiej pasji i spełniania misji wyjątkowo pięknej, złożonej i trudnej, ale jakże satysfakcjonującej i odpowiedzialnej. Misji spełnianej w biednym środowisku ludzi przybyłych tu z różnych zakątków Europy, a nawet Azji. Wspieranych - paradoksalnie - przez niemieckiego księdza Lampkę, który na powitanie mnie w szkole w Kraśniku Dolnym ofiarował papierową torebkę z kilkunastoma jajkami. Życzliwy kapłan, który w mig zorientował się w poziomie mojej zamożności / czytaj - biedy/ i chciał po ludzku pomóc, nie obrażając przy tym geście, nie ujmując nic z osobistej godności. Ten fakt mocno utkwił w mojej pamięci, na szczęście w męskiej rozmowie ustaliliśmy dalszą współpracę bez podobnych gestów. Constans pozostała wdzięczność, wzajemne zaufanie i sympatia. Ceniłem w tym człowieku jego wrażliwą osobowość, troskę o losy zapracowanych ludzi, wzorową służbę duszpasterską. To był swego rodzaju Judym stopniowo wrastający w obcy językowo i mentalnie obcy, bo polski żywioł. Narodowość księdza nie miała dla mieszkańców wsi żadnego znaczenia ; stał się dla nich “swojakiem”, autorytetem. I to było piękne doświadczenie. Kościół wypełniał się po brzegi wiernymi każdej niedzieli. Niestety - nie znam dalszych losów niemieckiego księdza w polskiej parafii. W mojej pamięci pozostał jako ktoś mądry, serdeczny, przystępny i życzliwy.

… Na kartce zaproszenia ktoś namalował czerwoną różę i cytat z wiersza Cz. Janczarskiego :

“Dla Was są nasze kwiaty, nasza miłość i podziw” …


Ta poetycka syntetyczna triada pojęć została zaczerpnięta zapewne z obserwacji życia i brzmi pięknie, ale przede wszystkim prawdziwie. Dzieci miały dla nas nie tyle bukiety kapryśnych i urokliwych róż, ile naręcza polnych chabrów i maków czy zielonych gałązek w kompozycji z ogrodowymi mieczykami, daliami czy miniaturowymi słonecznikami, niezapominajkami i konwaliami. Te polne kwiaty pachniały oszałamiająco, były darem gorących, ufnych dziecięcych serc. I chociaż to nie wielobarwne kwiaty dominowały w codziennym szarym wiejskim życiu, to przecież były symbolem życzliwych międzyludzkich więzi, swoistym sacrum, miernikiem temperatury wzajemnych uczuć. Zaświadczały o ludzkim trwaniu i barwach wdzięczności, sympatii, o normalności i rosnącej stabilizacji, o trudnym wrastaniu w powojenne okaleczone środowisko.


… Pamiętam czas asymilacji, zręby budowy nauczycielskiego autorytetu, docierania do ludzkich serc, przełamywania nieufności. Najszybciej zaakceptowały mnie dzieci. Może dlatego, że w tradycji lokalnego środowiska więzi rodzinne schodziły na drugi plan, bo życie zdominowała praca na roli, harówka bez przerwy i racjonalnego wypoczynku. Szkoła nie przyciągała atrakcyjnością działań, nie dawała komfortu psychicznego, nie wyzwalała zainteresowań, nie imponowała. Była przymusem, nie wręczała przepustki do barwnego życia, nie programowała przyszłości, postępu wobec szarzyzny codzienności. Moje osobiste losy tamtego czasu można streścić w kilku zdaniach.


Mieszkałem w kolejowej stacji i osadzie Zebrzydowa, każdego dnia o godzinie 7,10 wsiadałem do pociągu jadącego do Wrocławia, wysiadałem na stacji w Bolesławcu / 13 km jazdy / i pieszo szedłem do Kraśnika Dolnego, by rozpocząć zajęcia lekcyjne o godz. 8,oo. Nie spóźniłem się ani razu i dziś nie mogę wręcz pojąć, jakim cudem pochłaniałem 6 km drogi w kilkadziesiąt minut, praktycznie - w niewiele ponad pół godziny. Tyle, że miałem wówczas niespełna 20 lat… Najgorzej było zimą, kiedy zaspy śniegu na szosie sięgały do pasa, a kierunek marszu wyznaczały rosnące przy szlaku wędrówki drzewa. Autobus ? Nikt nie słyszał i nie widział na szosie wśród pól takiego “wynalazku”. Na przerwie między lekcjami chwytałem pajdę chleba z masłem i dżemem /tylko truskawkowy był w pobliskim pseudo-sklepiku/, popijałem gorącą herbatą /czasami bez cukru, bo trzeba było oszczędzać złotówki w cieniutkim portfelu / i już zamykałem się w ciasnej izbie lekcyjnej z uczniami klasy piątej szóstej czy siódmej. Uczyłem języka polskiego, ojczystej mowy, emanującej pięknem i bogactwem, ale z trudem przyjmowanej w literackiej formie przez wojenne pokolenie dzieci reemigrantów z Jugosławii, Francji czy “zza Buga”, naszych Kresów Wschodnich. Znaleźliśmy w końcu po wielu miesiącach edukacji wspólny język, ucywilizowaliśmy stosunki międzyludzkie w triadzie : szkoła - dom rodzinny - uczeń, dopuściliśmy do codzienności alma mather głos serca : zahukane, zapracowane nierzadko dzieci odkrywały swoje prawa i uroki życia w szkolnej gromadzie i sens uczenia się, zdobywania wiedzy, bogacenia własnej osobowości. Nigdy nie szafowałem przysłowiowymi “dwójami”, preferowałem układy partnerskie z poszanowaniem osobistej godności wychowanka, co uczniowie szybko odkryli i zaakceptowali z nieukrywaną radością. Swoją akceptację i wdzięczność potrafili wyrazić w niecodziennej formie, co dziś wspominam z niekłamanym wzruszeniem.


Któregoś dnia - przeglądając uczniowskie zeszyty - spostrzegłem ze zdumieniem naśladowanie w nich mojego charakteru pisma, które często eksponowałem na szkolnej tablicy /biała kreda i czarna tablica - to podstawowe narzędzia pracy nauczyciela w powojennej polskiej szkole/. Nawet nie marzyliśmy o pomocach naukowych, elektronika i komputery jeszcze były w dalekiej, bardzo odległej i niewyobrażalnej przyszłości. Problemem w szkole były dymiące, nieszczelne kaflowe piece, ciasne ławki, brak szatni i toalet, niedostatek nauczycieli, nauka na dwie lub trzy zmiany i dziesiątki przeszkód w normalnej realizacji ambitnych programów nauczania. Zaburzony świat potrzeb estetycznych zafascynował mnie trochę później, wraz z nabywanym samodzielnie doświadczeniem prdagogicznym. Prapoczątkiem mojego pisania w periodykach specjalistycznych o tych sprawach były moje obserwacje uczniów w małej wiejskiej szkole, właśnie w Kraśniku Dolnym. Mój dialog z wychowankami - po odkryciu powszechnego naśladownictwa w charakterze zeszytowego pisma - był zarówno merytoryczny, jak i wychowawczy. Podziękowałem sztubakom za ich estetyczne starania w poszukiwaniu piękna i modelowaniu staranności osobistej, która podnosi na wyższy poziom kulturę życia człowieka i zbiorowości ludzkiej. Sięgnąłem po wzorzec średniowiecznych manuskryptów, które do dziś zadziwiają swoją formą i treścią współczesnych znawców przedmiotu. Zilustrowałem moją ekspresyjną pogadankę ilustracjami na tablicy ozdobnych literowych inicjałów, pokazałem sposoby zdobienia pisma odręcznego, upodobania epok historycznych, sposoby wyrażania własnych upodobań pisarskich, sens staranności, czytelności, wreszcie zależności między osobowością człowieka i jego sposobami uzewnętrzniania upodobań - także w pisaniu i kształtowaniu pojedyńczych liter. Najbardziej zaskoczył sztubaków mój sposób oceny ich eksperymentu naśladowczego z podziękowaniem za podjęty wysiłek. Kochane dzieci, nawet nie wiedziały, jaką radość sprawiły mnie swoim “odkryciem” urody liter i pisma modelowanego według mojego gustu.


Byłem w tej szkole wychowawcą “mojej” klasy trzeciej, w której uczyłem wszystkich przedmiotów. To był wyjątkowy zespół tylko 7 /siedmiu ! / dziewcząt i chłopców, którzy tworzyli grupę wielbicieli wyjątkowo przywiązanych do mnie jako nauczyciela i wychowawcy. Tej sympatii nie potrafili i nie chcieli skrywać. Może wpłynęło na ten stan rzeczy moje zbyt liberalne, łagodne uczuciowo podejście /wynikające nie tylko z braku doświadczenia pedagogicznego, ale i ze względu na moje uwarunkowania charakterologiczne - po prostu lubię wszystkie dzieci, nie wyłączając własnych czy wnuków i już prawnuków/. Fantastyczne urwisy ! Lekcje odbywały się normalnie, ale każda przerwa była rytuałem manifestowania sympatii, przytulania, głaskania po dłoni, wciskania jakichś drobiazgów, głośnego wyrażania swoich uczuć, szukania pochwały, zadręczania pytaniami i pomysłami. Myślę, że swoją postawą redukowałem u tych biednych w gruncie rzeczy wychowanków - deficyt miłości w domach rodzinnych, brak dla nich czasu i uwagi ze strony rodziców, bo inaczej trudno zrozumieć takie postępowanie. Najsmutniejsze było rozstanie, kiedy z końcem roku szkolnego zostałem awansowany na kierownika innej szkoły podstawowej w Nowej Wsi koło Zebrzydowej. Był potok łez i zobowiązanie pisania listów.


Dotrzymałem danego kochanym dzieciakom słowa i jeszcze długo otrzymywałem od nich głównie kartki pocztowe. Już drugiej takiej klasy nie miałem w swojej karierze zawodowej, zresztą do końca pracy nauczycielskiej pozostawałem dyrektorem olbrzymich szkól i realizowałem misje o szerokim globalnym zasięgu, daleko wykraczającym poza lokalne czy regionalne ramy. Doświadczenia z małej szkółki były o tyle ważne, że tam właśnie zetknąłem się z dorobkiem mojego wielkiego Mistrza - Janusza Korczaka i kontynuowałem jego dzieło poszerzone o włączenie własnych autorskich pomysłów. Przeniosłem jego ideę wrażliwego otwartego serca do szkoły i dzieci, nadałem im rangę podmiotu, a nie przedmiotu zabiegów dydaktyczno - wychowawczych, uczyniłem ważnym partnerem w serdecznych kontaktach z wychowawcami. I to zdało w pełni egzamin.


Ale wracam jeszcze na krótko do nostalgicznych wspomnień z początków własnej odysei. Najtrudniejsze do przeżycia były mroźne zimy. Kierownik szkoły w pobliskim Kraśniku Górnym wynajął mi pokoik na strychu budynku szkolnego i tam zamieszkałem. Tyle, że w pokoju nie było pieca, a więc ogrzewania. Ustawiona wieczorem miednica z wodą zamarzała do samego dna naczynia. To były prawdziwe zimy, bez retuszu i koloryzacji. Kiedy budziłem się o poranku - sprawdzałem najpierw, czy włosy nie przymarzły do poduszki. A potem już rozgrzewka gorącą herbatą zaparzoną przez żonę kolegi w kancelarii na parterze budynku. Z kolei marsz przez pole do “mojej” szkoły. I praca aż do zmroku. W niedzielę wymalowywałem na brystolu duże tablice ortograficzne, które być może jeszcze gdzieś w szkole zachowały się. Na nudę nie było czasu.


Byt materialny uległ poprawie, kiedy udało mi się wykupić obiady w miejscowym PGR. Do dziś pamiętam smak pierogów z mięsem, które jadłem z prawdziwym obiadem /do tej chwili wystarczał posiłek na sucho ; kawałek chleba z jakimś oszczędnym dodatkiem i tradycyjna herbata “Ulung”, stosunkowo tania jak na ówczesne ceny/.


Warto dodać,że uczniowie podstawówki mieli nierzadko po 16 - 18 lat, bo edukację z ich życiorysów wykreśliła wojna. Nie zawsze stanowili wzorzec godny naśladowania, ale nie było większych incydentów z uwagi na emocjonalne i rodzinne powiązania wewnątrz środowiska. W tzw. szkole wieczorowej dla dorosłych /byli wśród nich analfabeci/ w klasach uczyło się nierzadko po 40 osób. O ciasnocie i zaduchu nie trzeba wspominać - to była droga przez mękę dla słuchaczy i wykładowców.

Wewnątrz sympatycznego zaproszenia wzruszający tekst :

“Społeczność Uczniowska oraz Rada Pedagogiczna ze Szkoły Podstawowej w Kraśniku Dolnym z okazji Święta naszej Szkoły składa Ob.Paweł Śliwko serdeczne podziękowania za trud i wkład w dorobek naszej placówki.

Niech dalsza owocna praca będzie powodem do radości i dumy z dobrze spełnionych obowiązków.”


Dziś żałuję, że nie mogłem uczestniczyć w tej uroczystości, a zwłaszcza żałuję braku spotkania z moją wspaniałą klasą trzecią. Zapewne wszystkim uczniom posiwiały skronie, ale są bogatsi o życiowe doświadczenie. Nie znam ich losów i nie wiem, czy skorzystali z mojego przesłania edukacyjnego i życzliwych rad nauczyciela - wychowawcy wdrażającego do praktyki szkolnej ideały Janusza Korczaka. Jestem przekonany, że tak się stało. Dla mnie tamta szkoła stanowiła ważny rozdział samokształcenia i kolejny szczebel do odkrywania głębi i piękna wiedzy pedagogicznej. Z niekłamanym wzruszeniem patrzę na skromną, ale w gruncie rzeczy mądrą w treści kartkę zaproszenia przekazaną przez moich młodszych następców. Może rzeczywiście odcisnąłem drobny ślad w historii tej placówki oświatowej? Nie wiem.