piątek, 12 grudnia 2014

POŻEGNANIE SZKOŁY /Część II/


Wszyscy bardzo się śpieszyli do rozstania ze mną : nowe władze admnistracji szkolnej w Jeleniej Górze, nowa pani dyrektor po wygranym konkursie /miałem złożone dokumenty związane z emeryturą, ale jeszcze bez decyzji ZUS/. Pojęcie “wszyscy” nie obejmowało przytłaczającej większości grona pedagogicznego, z kórym przez lata wspólnej pracy łączyły mnie więzi emocjonalne, koleżeńskie, wyjątkowo sympatyczne. Nie przeżyłem w tej szkole żadnego otwartego konfliktu, żadnej skargi,nie otrzymałem żadnego anonimu. Jak na 19 lat służby mogę ten fakt interpretować jako prawdziwy sukces i olbrzymią osobistą satysfakcję. Nie oznacza to baśniowej idylii, być może kogoś uraziłem, dotknąłem, skrzywdziłem w słownej ocenie - nie wiem, ale a priori przepraszam za wszystkie nietakty, błędy, pomyłki. Cóż - errare humanum est … Zespół nauczycielski bolesławieckiej “Ósemki” oceniam najwyżej w kategoriach kompetencji i zbiorowego działania. Takim pozostał w mojej pamięci i tej opinii nie zmieniam po latach.

Kuratorium pozwoliło mi /”zwolniło z obowiązku”/ zrezygnować z przychodzenia do pracy. Byłem już na emeryturze. Nikt nie zażądał ode mnie podpisania tzw. protokołu zdawczo - odbiorczego szkoły, co teoretycznie nie pozwala nowemu kierownictwu rozpocząć swojej pracy. Tym się nikt nie przejmował. Minęły wakacje, nikt nie zaprosił mnie - już jako emerytowanego dyrektora - na rozpoczęcie nowego roku szkolnego. Z dnia na dzień stałem się persona non grata, zostałem wyalienowany, wyrzucony za burtę wraz z piękną legendą “morskiej szkoły w głębi lądu”, co stanowiło fenomen podziwiany w całym kraju.Kiedy po blisko 10 latach od smutnej i bolesnej rozłąki pierwszy raz odwiedziłem na zaproszenie nowej pani dyrektor “swoją” szkołę - byłem zaskoczony skalą nieodwracalnych zmian w wystroju wnętrza i otoczenia. Zresztą to nie była już “Ósemka”, ale Gimnazjum Samorządowe Nr 3 wypełnione starszymi o kilka lat uczniami.

“Znikła” przy wejściu ogromna przesuwana na rolkach dekoracyjna metalowa krata z wkomponowanym w nią Białym Orłem /efektowne srebrzyste aluminium, płaskownik/, hojny dar górników ZG “Konrad” i sanktuarium gromadzące m.i. urny z ziemią z pól bitewnych Wojska Polskiego i partyzantów oraz ścienne freski przed Izbą Pamięci Narodowej. Dwa pomieszczenia IPN przeznaczono dla administracji szkolnej /księgowość/, likwidując bezcenny, przebogaty zbiór eksponatów muzealnych, o których piszę w innym miejscu opracowania. W trzeciej sali Izby Pamięci im.Generała Juliana Pażdziora zginął mundur paradny zasłużonego oficera i bezcennej wartości błękitna flaga ONZ powiewająca nad bazą polskich komandosów w siłach zbrojnych Organizacji Narodów Zjednoczonych na wzgórzach Golan /Bliski Wschód, miejsce przerwania ognia między Syrią i Izraelem/. Zlikwidowano podziwiane - nawet przez wycieczki z Górnego Śląska - unikatowe Muzeum Górnicze im. Alfreda Cholewiaka z wartościowymi, wręcz bezcennymi eksponatami nawiązującymi do regionalnej tradycji miejscowego starego Zagłębia Miedziowego i kopalni węgla w Wałbrzychu. Usunięto wszystkie tablice pamiątkowe z imieniem patronów poszczególnych klas /ponad 20/, zamalowano wszystkie freski ścienne /niektóre o powierzchni całych ścian izb lekcyjnych. Efektów tak rozumianej “modernizacji” wnętrza olbrzymiego, starannie zagospodarowanego budynku nie dałoby się opisać nawet na bawolej skórze …

Ale najbardziej mi żal wystroju reprezentacyjnej auli na II piętrze gmachu, w której jako akcenty dekoracyjne dominowały czerwony pasiasty marmur i dębowa boazeria. Przy okazji zlikwidowano dumę szkoły - sąsiadującą z aulą Salę Tradycji. Ogromną czołową ścianę auli zdobił olbrzymi malarski fresk z wkomponowanymi w dekoracyjne tło 12 historycznymi Orłami godłem Polski od czasów piastowskich po współczesność. Dwa odrębne - wykute w miedzi dzieła sztuki płatnerskiej ofiarowane szkole przez Dowództwo Śląskiego Okręgu Wojskowego we Wrocławiu : dumny Orzeł w koronie i Orzeł Wojska Polskiego na rycerskiej tarczy - zniknęły niczym kamfora ...Pewnie zdobią czyjś pałac albo prywatne zbiory kolekcjonerskie. Dla mnie to czyn zbrodniczy, niemożliwy do wytłumaczenia. 

Zasady dobrego wychowania wymagały przynajmniej pozorów życzliwej konsultacji ze mną jako autorem przekształcenia gmachu szkoły w bliską dzieciom oazę piękna, w swoisty pałac - muzeum osobliwości z całego świata. Takiego “trudu” nikt sobie nie zadał. Posłużono się znanym wzorcem i metodą chińskich hunwejbinów : zniszczyć ślady przeszłości, na gruzach budować nowy, inny, zapewne lepszy świat. Dlatego z uporem wracam do choćby częściowego, wyrywkowego odtworzenia krótkiego, bo niespełna 20 - letniego wielopłaszczyznowego epizodu w dziejach bolesławieckiej oświaty, jakim było istnienie i praca szkoły podstawowej Nr 8. Bardzo skrupulatnie odtworzyła niektóre wątki w swojej pracy magisterskiej nauczycielka /a wcześniej absolwentka tej szkoły/ Agnieszka Szulc Jednoróg. Jej dociekliwa. ciekawa i mądra praca naukowa została wyróżniona II nagrodą w lokalnym konkursie na opracowania związane z miastem. Moim zdaniem zasłużyła bezapelacyjnie na pierwszą lokatę /znam monografie pisane przed laty przez innych nauczycieli na ten sam temat, ale daleko im do poziomu dzieła młodej nauczycielki o zacięciu i pasji prawdziwego naukowca - odkrywcy/. W innym miejscu piszę o tym swoistym “poemacie pedagogicznym” z nadzieją na wydrukowanie w całości przez mądrych sponsorów. I nie chodzi tu o moją satysfakcję, bo w moim wieku jest ona po prostu zbędna, zupełnie niepotrzebna. Książka może przydać się innym, kolejnemu pokoleniu ambitnych pedagogów, chociaż fenomenu bolesławieckiej “Ósemki” tak naprawdę nie da się odtworzyć ani powtórzyć, zresztą nie ma takiej potrzeby. Współczesna oświata poszła inną drogą, wszystkich fascynuje dzisiaj rozwój świata techniki i przestrzeni cybernetycznej. Są jednak zakodowane w człowieku wartości stałe, constans, których nie wolno lekceważyć zwłaszcza w procesie wychowawczym.

Kiedy we współczesnym biuletynie niepedagogicznym, ale podejmującym na swoich łamach problematykę oświatową znajduję zdanie :

“Udział w projekcie /ach, ta nowo-mowa.../ uświadomił im /nauczycielom - przypisek PS/, że stosowanie pozytywnych metod wychowawczych to klucz do rozwiązania różnorodnych problemów o wiele skuteczniejszy od dyscyplinowania poprzez system zakazów, nakazów, krytyki i kar. Zbudowanie pozytywnej relacji z dzieckiem i odpowiednio poświęcony mu czas to kapitał na przyszłość w obopólnych relacjach, a nie tylko doraźne rozwiązanie problemu”.

Myśmy tę wiedzę eksponowali w praktyce już przed ćwierć wiekiem z wyjątkowo dobrym skutkiem. Nie musieliśmy udawać Kolumbów, wystarczyło studiowanie klasyków z panteonu humanistycznych myślicieli i nauczycielskie serce na dłoni. Dzieci były zawsze najważniejsze. Szanowaliśmy świat ich psychicznych potrzeb, zwłaszcza w sferze emocjonalnej. Zewnętrzni obserwatorzy, głównie dziennikarze, ukuli zdanie “szkoła inna niż wszystkie” jako motto licznych publikacji prasowych. W wielu z nich odkrywali ciekawe wątki nobilitujące niestereotypowy system wychowawczy.

Po moim odejściu stopniowo zanikał sprawdzony przez lata własny model wychowawczy na rzecz rezygnacji z elementów tradycji, ceremoniału, związków z morzem i licznymi przyjaciółmi - mecenasami. Zlikwidowano Salę Tradycji Szkoły /komu ona przeszkadzała?/, inaczej spojrzano na miejsce dziecka i jego prawa, zatracono część więzi emocjonalnych i formalno-urzędowych z wieloma instytucjami, także z patronackimi statkami. Na śmietnik trafiła moja “dżentelmeńska umowa” z chłopcami ze starszych klas, która wykluczała palenie papierosów w gmachu Tysiąclatki i jej otoczeniu, wykluczenie przemocy wobec słabszych i młodszych uczniów. Udało się dotrzymać sztubakom danego mi słowa honoru, że zastopują ciekawość w poznawaniu działania środków dopingujących i odurzających /namiastka narkotyków - wąchanie kleju/. Te negatywne zjawiska w szkole nie istniały, mogliśmy śmiało patrzeć sobie w oczy. My - nauczyciele i oni - nasi wychowankowie. 

Coś jednak pękło w tym harmonijnie skonstruowanym modelu pracy wychowawczej. Zaskoczył mnie któregoś wieczoru sensacyjny reportaż w I programie Dziennika TV o “mojej” szkole /byłem już emerytem/ i wyczynach sztubaków. Okazało się. że w uczniowskim sklepiku zlokalizowanym przy stołówce - o pięknej nazwie “Czerwony Kapturek”, ozdobionym pięknymi freskami Zygmunta Wydrycha - rozkwita handel narkotykami. Prowadzony uprzednio przez samych uczniów sklepik ze słodyczami został sprywatyzowany, a właściciel znalazł dodatkowe źródło dochodów. Zrobiło mi się smutno : zbrukano ideę, sponiewierano cenne wartości, zniszczono zaufanie, sprawiono zawód ambitnym wychowankom, splugawiono honor znanej w kraju placówki oświatowej.Już nic nie mogło być takie jak dawniej. Strata niepowetowana.

Zatroskani rodzice nie kryli rozczarowania w przypadkowych spotkaniach i krótkich rozmowach. To od nich dowiedziałem się o przydomku “małpi gaj”, którym sztubacy “ochrzcili” swoją lubianą kiedyś placówkę oświatową. Nie rozszerzam tematu. Nie kryję rozczarowania i bólu, bo dorobek wielu lat pracy i życia został wdeptany w błoto. Na szczęście wszystko jest nowe : mądra i życzliwa pani dyrektor, oddana nieco starszym od poprzedniej społeczności uczniowskiej gimnazjalistom, odnowione wnętrze budynku i otoczenie łącznie z nowym boiskiem, nowi nauczyciele, nowe porządki, nowy styl pracy, nowe ambicje.

Czasem bywam w swojej starej szkole, która stała się dużą częścią mojego długiego życia.Wyziębiły się wraz z wiekiem moje dawne ciepłe, a może nawet gorące uczucia. Nie kocha się martwego gmachu, ale żywych ludzi tworzących w nim wieloraką codzienność. Tych ludzi można pokochać za kreatywność, ofiarność, miłość i szacunek dla dorastających i wchodzących w dojrzałe życie sztubaków. Tacy są prawdziwi nauczyciele rozumiejący swoje powołanie. Oni godnie zastąpili nasze pokolenie w sztafecie życia i przemijania.

Życzę im wielu sukcesów, radości i wdzięczności wychowanków.

Być twórczym nauczycielem - to brzmi dumnie.

piątek, 28 listopada 2014

POŻEGNANIE SZKOŁY

Od Olimpu do “Małpiego Gaju” /część I/.


Rozstania bywają różne - uwarunkowane obiektywnie, wynikające z przepisów prawa, wymuszone stanem zdrowia, wynikające z awansu, osobistej kalkulacji, z chęci spotkania nowych wyzwań, z ambicji, z przeświadczenia o własnej wyjątkowości, talencie. kom petencjach do pełniejszego wykorzystania przez przełożonych. Zapewne tę “wyliczankę” sytuacyjną można znacznie przedłużyć, nie w tym jednak rzecz.

Moje pożegnanie ze szkołą było zupełnie inne, nietypowe, a właściwie go nigdy ...nie było. Paradoks? Oczywiście, ale na tyle oryginalny, że opiszę go ze szczegółami. Obiektywnie, bez ubierania togi sędziego. Jako rodzaj szczególnego doświadczenia i ostrzeżenia przed ludzką zawiścią, zaślepieniem, niczym nie uzasadnioną złośliwością. Może

to efekt osławionego “wyścigu szczurów”, bezpardonowej walki o zajęcie wyższej pozycji w hierarchii personalnej ważności, może działa tu atawizm przodków z prymitywnym rozumieniem praw rządzących ludzką zbiorowością? Nie mnie to rozstrzygać, po prostu nie wiem i chyba nie poznam zawiłych mechanizmów dyktujących rządzącym nietypowe rozwiązania organizacyjne.

23 września 1991 roku byłem już emerytem, ale na ten dzień otrzymałem zaproszenie do Jeleniej Góry /cytuję/ “na uroczystość z okazji spotkania z Kuratorem Oświaty i Wychowania” /zwracam uwagę na upodobania do formułowania słownej celebry, dziś chyba typowej tylko na Kremlu, bo nawet nie w Warszawie… Dziwni ludzie, dziwny nowy świat w mojej Polsce - demokratycznej, pluralistycznej, kulturalnej/.

Nie pojechałem na ‘uroczystość”, ale zrewanżowałem się Kuratorowi Oświaty i Wychowania mgr inż. Andrzejowi Szustakowi obszernym pismem podejmującym trudne problemy funkcjonowania szkolnictwa w nowych warunkach ustrojowych. Cytuję :

“Dziękując za zaproszenie na dzisiejsze spotkanie i nie mogąc w nim uczestniczyć ze względów zdrowotnych /gwałtowne pogorszenie stanu zdrowia, cóż - emeryci żyją raczej krótko.../ - pozwalam sobie przesłać na Pana ręce kilka uwag odnoszących się do szeroko rozumianej problematyki oszczędności w oświacie - z pozycji praktyka.

Nie zgadzając się generalnie z resortową koncepcją drastycznych cięć budżetowych kosztem szkoły, a więc dzieci i nauczycieli, rozumiejąc obiektywne uwarunkowania gospodarcze i upadek ekonomiczny Polski, proponuję poczynić realistyczne i możliwe do wyegzekwowania oszczędności przynajmniej w lokalnej skali. Dotyczy to tzw. szkół samodzielnych finansowo, które autonomię zdobyły od 1 stycznia 1991 roku i korzystają z niej z różnym skutkiem, a więc szkół podstawowych Nr 1, 2, 4, 6, 8 i 10.

Zatrudniono tutaj łącznie 13 osób na etatach administracyjnych /księgowość, kadry i służby ekonomiczne/, co kosztuje w skali roku budżet Kuratorium O i W ponad 300 milionów zł licząc średnie wynagrodzenie pracowników w granicach 2 milionów zł miesięcznie . Kwotę tę można zaoszczędzić przy powrocie do scentralizowanego systemu obsługi szkół poprzez MZEASz przy zwiększeniu tutaj zatrudnienia o 2 osoby w księgowości dla sporządzania list płac , które i tak praktycznie są przygotowywane w poszczególnych szkołach. Wymaga to jedynie usprawnień organizacyjnych, rezerwy w tym zakresie są znaczne - stwierdzam to jako długoletni praktyk.

Kadry w tym układzie mogłyby pozostać w macierzystych szkołach, prowadzeniem dokumentacji zająłby się jeden z wicedyrektorów /poszerzony zakres obowiązków służbowych/. Może nie jest to wielka oszczędność w skali województwa, w przyszłych latach można zapewne byłoby wrócić do aktualnego stanu rzeczy, na dziś takie rozwiązanie wydaje się jednak do zaakceptowania i przyjęcia.

Dalsze oszczędności kadrowe i etatowe dotyczą bloku żywieniowego : w większych szkołach pracują po 4 kucharki i intendenci, w przeszłości stołowało się tam z reguły kilkaset osób, a dzieci przebywające w tzw. półinternacie spożywały drugie śniadanie. Dziś liczba korzystających z posiłków znacznie skurczyła się, zatem wystarczy obsługa 2 - osobowa, podobnie można zrezygnować z funkcji kierownika półinternatu, pozostawiając na etatach dwóch wychowawców. Efekty pedagogiczne te same, jakość i ilość wyżywienia bez zmian, oszczędność w granicach 3 etatów ma swoją wymowę ekonomiczną /oszczędność 40 - 50 milionów zł/.

Bronię stanowczo etatów nauczycielskich, nie widzę natomiast potrzeby rozbudowy administracji /zamiast dwóch zastępców dyrektora szkoły - może być jeden, operatywny i kompetentny, zamiast 3 etatów nauczycieli - bibliotekarzy tę samą pracę może wykonać 2 w ścisłej współpracy z wychowawcami klas itp./ Racjonalizacja organizacji życia wewnątrz szkoły może przynieść znaczne oszczędności bez konieczności drastycznego zmniejszania liczby godzin dydaktycznych, bo to dotyczy już samego dziecka - ucznia, podmiotu wszelkich zabiegów wychowawczych, sensu istnienia szkoły i systemu oświatowego w ogóle.

Problem należałoby odwrócić stawiając pytanie : jakie rozwiązania organizacyjno - ekonomiczne związane z potrzebą oszczędności w oświacie nie naruszą interesu dziecka w szkole, które musi być pod ochroną i które stanowi cel wszelkich zabiegów pedagogicznych i strukturalnych przekształceń wewnątrz szkoły? Jeśli zreformowane warunki pozwolą dziecku nadal rozwijać się w sposób wszechstronny - mogą zyskać akceptację społeczną, w przeciwnym wypadku wszelkie niekorzystne zmiany muszą budzić protest ludzi odpowiedzialnych i myślących o przyszłości w sposób racjonalny, pozbawiony emocji.” 

Skorzystałem z okazji, by wystąpić z wnioskiem o wyróżnienie prowadzącej kontrolę pracy w szkole przedstawicielki Wojewódzkiej Inspekcji Szkolnej w Jeleniej Górze p. Marii Wałączek /Starszy Inspektor/. Trzeba wyjaśnić w tym miejscu, że WISz to odpowiednik resortowy NIK /Naczelnej Izby Kontroli/, a zatem instytucja groźna w ściganiu wszelkich nadużyć i nieprawidłowości. Czym i na czyj wniosek “zasłużyłem” na taką urzędową dociekliwość - nie wiem i mało mnie to interesuje. Kontrola wypadła pozytywnie i tylko to się liczy.Kolejna intryga spaliła na panewce, jak to określa się popularnie. Zapamiętałem na pożegnanie z panią Inspektor jej pytanie : Czego oni od pana chcą? Niech to wystarczy za końcową i ostateczną pointę.

Cytuję końcówkę pisma do Kuratora:

“Zgłaszam wniosek o szczególne uhonorowanie i wyróżnienie /nagroda? odznaczenie?/ Starszego Inspektora Marii Wałączek, która na przełomie miesięcy czerwiec-lipiec wizytowała szkołę nr 8 w Bolesławcu. Fachowość i kompetencja, bezkompromisowość i trafność ocen, doskonała znajomość prawa szkolnego i umiejętność hierarchizacji ważności problemów, takt i kultura osobista, imponująca pracowitość i dociekliwość, obiektywizm decyzji - to wszystko zdecydowało o moim najgłębszym szacunku i uznaniu dla Waszego pracownika. Pierwszy raz od 38 lat pracy nauczycielskiej z taką sympatią wyrażam się o nadzorze administracyjnym.

Łączę wyrazy szacunku - P.Śliwko”

Pismo pozostało bez odpowiedzi. Nowi włodarze szkolnictwa okazali - nie pierwszy raz - swą butę i lekceważenie. Poprzedni Kuratorzy w rozmowach telefonicznych czy w czasie licznych wizyt w szkole nie kryli swojej sympatii i uznania dla dorobku placówki oświatowej znanej w całej Polsce /nie ma przesady w tym twierdzeniu/. Byli dumni z naszych osiągnięć, stawiali je za wzór godny naśladowania. Z nowym przełożonym z Jeleniej Góry odbyłem tylko dwie rozmowy telefoniczne. Wzajemna niechęć /bo chyba nie antagonizm czy otwarty konflikt/ wynikała z różnicy zdań w sprawach nauczycielskich. Zostałem skarcony pierwszy raz za zatrudnienie na tzw. dodatkowych godzinach 10 nauczycielek/ nie było specjalistów na wolne etaty po przejściu części kadry na emeryturę/ i drugi raz - za wypłacenie nauczycielom najwyższych stawek za pełnienie obowiązków wychowawców klasowych, do czego miałem prawo jako dyrektor szkoły.

Zrozumiałem, że czas zwijać żagle.Nie liczył się wieloletni dorobek, żadne zasługi, sława nietuzinkowej placówki oświatowej. Przyszedł czas na nowe porządki i rządy nowych ludzi z politycznego nadania.

W roku 1990 Kuratorium nie zgodziło się na moje przejście na emeryturę, poddałem się zresztą przymusowej weryfikacji w zespole pedagogicznym i w tajnym głosowaniu uzyskałem wotum zaufania i możliwość kierowania szkołą na dalsze dwa lata. W czasie ferii zimowych w rozmowie z przedstawicielem Delegatury w Lubaniu zorientowałem się/a może upewniłem?/, że jestem “persona non grata”, toteż zdecydowałem złożyć dokumenty potrzebne do przejścia na emeryturę - podobnie jak kilku innych kolegów dyrektorów z bolesławieckich szkół.

piątek, 21 listopada 2014

CZAS SPEŁNIENIA



LIST OD PREZYDENTA MIASTA TCZEW z datą 14 stycznia 2013 r.

Szanowny Panie,

Pozwoliłem sobie na napisanie tych kilku słów po znalezieniu w internecie informacji o Panu,m.in. o tym, że jest Pan radnym w Bolesławcu i jest to sposób na dotarcie do Pana.

Był Pan moim nauczycielem w roku szk. 1955/56 w Nowej Wsi. Ciepło wspominam ten okres, kiedy pojawił się Pan wnosząc jakby świeży powiew, jakby otwierając szerzej okno na świat. Do dziś pamiętam Pańskie ilustrowane lekcje z historii np. wojna francusko - pruska czy historia wozu Drzymały. Szczególnie imponował mi Pański talent plastyczny i zaangażowanie, kiedy to np. na lekcji rysunku całą lekcję malowałem, przy Pańskim cierpliwym prowadzeniu, akwarelą latarnię morską w Rozewiu w księżycowej poświacie. Pamiętam też jak na 100-lecie śmierci A. Mickiewicza narysował Pan ołówkowy portret młodego Adasia. A z jakim zainteresowaniem oglądaliśmy francuski rower czy maszynę do pisania, na której napisał mi Pan podanie do szkoły.

Przyczynił się Pan w znacznym stopniu do tego, że nie zostałem na wsi u przysłowiowego kowala. Tak się złożyło, że nosiło mnie po kraju i w końcu wylądowałem na Wybrzeżu z dala od rodziny, co zwłaszcza w starszym wieku jest odczuwalne. I jak to w tym wieku coraz częściej wspomina się dzieciństwo, a szczególnie kiedy jest się daleko od miejsc, w których się kiedyś przebywało.

Podziwiam Pana życiowy wigor, że jeszcze działa Pan w Radzie Miejskiej, organizuje wystawy, a przede wszystkim tworzy obrazy na te ekspozycje.

Byłoby mi bardzo miło, gdyby zechciał Pan odezwać się, dla uproszczenia np. e-mailem, a tymczasem kończąc przesyłam pozdrowienia i, że to jeszcze pierwsze dni roku, życzenia aby był on pomyślny, a szczególnie by dopisywało zdrowie.

Z poważaniem

Ferdynand Motas 

Kilka bardzo osobistych refleksji i uwag pisanych z porywu serca, bez intelektualnego uporządkowania hierarchii wartości. W moim bardzo długim życiu znalazł się ponad 3-letni czas na dramat dziecięcej niewolniczej pracy na tzw. robotach przymusowych w Niemczech, na opłakiwanie okrutnej śmierci młodszego o rok brata, który już nie powrócił do Polski. Nie znam końcówki losu ojca zabranego z transportu uciekinierów przed nacierającym od wschodu frontem wojennym. Żandarmi zabierali wszystkich mężczyzn, żaden z nich już nie powrócił do ewakuowanej w popłochu rodziny. Jedyne bolesne wspomnienie pożegnalne to nieogolona i mokra od łez twarz ojca, w którą wtulałem się aż do bólu. Ostatni akord zamykający tragiczne dzieciństwo.

Młodość 17-latka zamknął bezpowrotnie 9-miesięczny pobyt w sanatorium “Gryf” w Połczynie Zdroju /tak, tak - było to możliwe w powojennych siermiężnych latach, kiedy biedę dzieliliśmy równo między wszystkich/. Leczenie przyniosło tylko częściowy sukces : bezwładnego przewieziono mnie karetką pogotowia aż z Białegostoku na Pomorze, stąd wróciłem po wielu miesiącach sam pociągiem na Dolny Śląsk z trwałym i nieodwracalnym uszczerbkiem zdrowia. Prysły bezpowrotnie marzenia o zawodzie leśnika czy malarza, nędza wyzierała z każdego kąta pustego mieszkania. Szara młodość wymagała twardych decyzji z pominięciem romantycznych marzeń. 

Wiek dojrzały wypełniła po brzegi praca, która z biegiem lat przekształciła się w życiową pasję. Niepostrzeżenie stałem się nauczycielem z wyjątkowymi pokładami empatii dla dzieci. Czy zdecydowała o tym własna sieroca dola, bolesne doświadczenia lat wojny, trauma po śmierci bliskich - nie wiem. Emocjonalna nadwrażliwość manifestowała się w obronie krzywdzonego dziecka, stanowiła etyczny wyznacznik codziennego postępowania. Zafascynował mnie korczakowski model wychowawczy, do którego z racji upływu czasu wniosłem wiele poprawek, uwspólcześniając i aktualizując formy pedagogicznego i psychologicznego oddziaływania. Jeśli po ponad pół wieku szuka mnie dawny wychowanek w cybernetycznej przestrzeni i pięknie, mądrze i precyzyjnie maluje świat swego szkolnego dzieciństwa z moją w nim obecnością - mogę tylko wzruszyć się i wyrazić swoją wdzięczność za dobrą pamięć.

Uczniowie tamtych lat byli inni, mocniej i trwalej doświadczeni przez życie, bardziej dorośli i odpowiedzialni za czyny i codzienność przeżywaną w rodzinie i na forum rówieśniczym szkoły. Nie głaskało ich życie po głowie, wielu miało sękate od pracy dłonie i zakodowaną w sobie niechęć do uczenia się czy rywalizacji w grupie. Nie przelewało się dzieciom i rodzicom w wieśniaczych domach, nie istniało pojęcie luksusu, czasem doskwierał wszystkim głód. Deficyt ciepłych uczuć manifestował się nierzadko autentycznym przywiązaniem do nauczyciela, którego dziecko idealizowało i naśladowało. Dominowały panie nauczycielki, zawód ten został po wojnie sfeminizowany w najwyższym stopniu i wchłonął w zasadzie osoby identyfikujące się z wybraną niełatwą profesją, chociaż czasem pozbawione wielu przymiotów charakterologicznych przydatnych czy nawet niezbędnych w kontaktach zwłaszcza z małymi dziećmi. Dla wielu “nasza pani” wypełniała wszystkie cechy ideału - kobiety, matki, zaufanej przyjaciółki, życiowego przewodnika i mistrza.

Jako młody i mało doświadczony nauczyciel trafiłem do miejscowości Nowa Wieś koło Zebrzydowej z nominacją na kierownika 7 - klasowej szkoły podstawowej. Stary budynek, ciasne klasy, miniaturowe pseudo-boisko, tłok w izbach lekcyjnych, kaflowe piece, oddzielny budynek z kancelarią szkoly i tzw. dom nauczycielski, a na dodatek odwieczna “wojna domowa” między dwoma zwaśnionymi nauczycielami starej daty. Coś z historii uwiecznionych przez A. Fredrę, których nie będę opisywał ani streszczał.

Dla mnie najważniejsze były w szkole dzieci i warunki ich nauki. Lgnęły do mnie, ufne i dojrzałe przed czasem w trudnych obiektywnie warunkach powojennego życia. Ubarwiałem im lekcje szkicami i rysunkami na zdezelowanej tablicy, wyczarowywałem wiedzę o świecie realnym, chociaż niedostępnym, uczyłem szacunku dla ojczystego języka i jego piękna, czasem wykonywałem na dużych kartach bristolu tablice ortograficzne jako pomoce naukowe. Dziś już nie pojmuję, jak na wszystko znajdowałem czas, bo istniało też harcerstwo i koła zainteresowań, częste spotkania z rodzicami, prowadzenie kursów dla analfabetów i mnóstwo innych zajęć. Słowem - normalna, standardowa szkoła wzbogacona o nauczycielską życzliwość i ciepło kobiecych dłoni zwłaszcza najmłodszych wychowawczyń. Dzieci zaczęły identyfikować się ze “swoją” szkołą, integrować z jej poczynaniami, uczyły się ról społecznych i umiejętności aktywnego życia w grupie. Szkoła stawała się ich drugim domem, ciepłym, słonecznym i bliskim sercu.

Kochałem te obce, biedne w gruncie rzeczy dzieci, one też odwzajemniały ciepłe uczucia. Szokiem było to, że wcześniej nikt na tej płaszczyźnie nie szukał porozumienia. Dlaczego ? Nie wiem. Ale tę “emocjonalną rewolucję” natychmiast wsparła moja przyszła żona, sierota po zamordowaniu przez Ukraińców rodziców, kiedy była jeszcze niemowlęciem, skierowana po ukończeniu Liceum Pedagogicznego w Przemyślu nakazem pracy na Dolny Śląsk. Także na Rzeszowszczyźnie lała się polska krew z winy bandytów UPA. Rachunku krzywd nie da się wyrównać. Ważne, że nasze pokolenie dzieci wojny - moje i zmarłej już żony - wniosło do pedagogiki odświeżone treści złotych myśli z panteonu wielkich pedagogów - nie tylko polskich - z wyeksponowaniem sfery emocjonalnej potrzeb dziecka, ucznia, młodego człowieka. Zweryfikowało praktycznie sens innowacji i nowatorstwa pedagogicznego w tym rozległym obszarze poszukiwań twórczych z satysfakcjonującymi efektami. I to jest godne zapamiętania i wdrożenia w modelu współczesnej XXI - wiecznej szkoły.

Samotność, starość, kalectwo… Trzy przeklęte słowa odmieniane we wszystkich przypadkach. Znam ich gorzki smak z autopsji. Współcześni “uzdrawiacze duszy” malują je całą przebogatą paletą barw. Kłamią, koloryzują. montują złudne atrapy normalności, szacunku dla doświadczenia ludzkich biografii. Hochsztaplerzy nadęci urywkami zapożyczonej wiedzy książkowej wyszukują i oklaskują w starości cechy i przymioty, których po prostu nie ma i byc nie może z przyczyn obiektywnych. Jeśli wojennemu herosowi wmawia się bohaterstwo i w tym samym zdaniu pozbawia się go prawa do przeżywania najgłębszych uczuć - czyniąc go emocjonalnym wrakiem - budzi to protest i zaskakuje prymitywizmem osądu. Dopuśćcie do głosu samych zainteresowanych, których narażacie na śmieszność w opinii wielopokoleniowego audytorium. czego byłem wielokrotnie naocznym świadkiem. Nie taniec i biesiadna wódka są potrzebne starym ludziom, ale ciepło rodzinnego domu, życzliwość, uśmiech, zainteresowanie, możliwość realizowania ostatnnich w życiu pasji. Sympatia i pomoc otoczenia, a nie kwiatek z uściskiem dłoni prezesa. Blichtr towarzyszył nam, starym ludziom przez długie lata życia, teraz pora na refleksje bliższe transcendalności, na myśli z górnej półki, z panteonu filozoficznego, także na bogatsze doznania, przemyślenia, nauki, wymianę i doświadczeń. Jeszcze żyjemy, jeśli nie pełnią życia, to przynajmniej tą bogatą jego cząstką, która mieści w sobie przebogaty koloryt i ważne zdobycze intelektualne, emocjonalne, etyczne czy estetyczne. To wszystko możemy bezinteresownie ofiarować innym, swojemu otoczeniu, bliskim i znajomym.

Istnieje też pojęcie samotności z wyboru, introwertycznej. To może być efekt traumy, niskiej samooceny, świadomości nienadążania za wartkim rytmem współczesnego życia, złego stanu zdrowia, skłonności do depresji, alienacji w życiu rodzinnym. Ten stan rzeczy także trzeba zaakceptować, jeśli próby kolejnej socjalizacji i życia w kręgu przyjaciół nie przynoszą oczekiwanego efektu. Zbyt mocno różnimy się od siebie w kategoriach psychologicznych, żeby dyktować innym model życia czy konkretne rozwiązania. Długie 14 lat po śmierci żony przeżyłem samotnie, bez pokusy szukania partnerki i nie żałuję tego trudnego czasu próby przewartościowania biografii. Dorosły i odeszły w szeroki świat wnuki, pokończyły ekskluzywne uczelnie, doczekałem się kilkuletniego prawnuka /przyszłego malarza, bo to dziś jego ulubione zajęcie ?/, ustabilizowały swoje miejsce na ziemi. Ja wciąż uparcie trwam w kręgu swoich pasji i zainteresowań, niechętnie uzewnętrzniając ciekawsze epizody z bogatego życiorysu. Jeśli spotyka mnie łut szczęścia w postaci niespodziewanego listu od dawnego ucznia - mam pełną satysfakcję jako spełniony nauczyciel i człowiek. Bo szczęście nie jedno ma przecież imię. I to wystarczy do zadumy i odległych w czasie wspomnień, to odmładza i odświeża, wzbogaca osobowość, wzmacnia nić istnienia, łączy zerwane więzi, wyzwala gamę uczuciowych doznań - pięknych, niepowtarzalnych, jedynych w swoim rodzaju. Przypomina młodość i czas tworzenia rzeczy ulotnych i trwałych, wydłuża smugę cienia, w której wyszukuję znajome twarze tych ludzi, których kochałem, ceniłem, z którymi przyjaźniłem się i rozstawałem, by spotykać się znów po latach. Aż trudno uwierzyć,ilu przyjaciół odszukałem we wspomnieniach, ilu mi dziś bardzo brakuje, z iloma wędrowaliśmy po wyboistych ścieżkach fascynującego życia. Oni wyprzedzili mnie na finiszu, a szkoda.

piątek, 7 listopada 2014

INTERPELACJE RADNEGO. DZIAŁAĆ AŻ DO SKUTKU. Część II.


Demokratyczny ład na najniższym szczeblu władzy skutecznie deformuje polityka. Paradoks? Oczywiście. Do tego tematu wrócę po zakończeniu konkretnych przykładów skutecznego działania jako radny niezależny, bezpartyjny, a więc “nieprzyporządkowany” żadnej władzy, nakazom, poleceniom. Interes lokalnej społeczności i potrzeby miasta stanowią najwyższe kryterium i motywację działania na co dzień. W moim wieku nie mam ani wygórowanych aspiracji, ani przesadnych potrzeb i prywatnych oczekiwań, ani ambicji rządzenia czy celebrowania władzy. To wszystko stanowi zapis biograficzny minionej bezpowrotnie przeszłości, dziś jestem człowiekiem wolnym i niezależnym także w myśleniu i aktywności pro publico bono. Zdumiewa mnie fakt, że środowisko lokalne nie zapomniało jeszcze moich dawnych zasług, że darzy mnie wciąż zaufaniem i sympatią. Cóż - dziś mogę tylko symbolicznie powiedzieć - dziękuję.

A teraz stawiam pytanie : czy wiedzą Państwo jak doszło do przebudowy skrzyżowania ulic Łokietka - Gdańska - Kubika - Garncarska, które stanowiło węzeł gordyjski nie do rozwiązania przez wszystkie powojenne lata, bo o interwencję w tej sprawie zwracali się do mnie mieszkańcy głównie ul. Gdańskiej jeszcze w czasach, kiedy byłem jedynym dziennikarzem wrocławskiej “Gazety Robotniczej” w naszym mieście? Szkopuł tkwił w fakcie, że problem dotyczył głównej ulicy jako tzw. drogi wojewódzkiej, za której funkcjonowanie odpowiadają władze we Wrocławiu. Paradoks? Oczywiście.

Na sesji Rady Miasta w dniu 31 sierpnia 2011 roku złożyłem krótką, konkretną interpelację na podstawie paragr. 40 ust. 1-5 Statutu Miasta Bolesławiec, której treść przytaczam poniżej.

“Liczni kierowcy samochodów osobowych zgłaszają uzasadnione zastrzeżenia odnośnie przejazdu przez skrzyżowanie ulic :Gdańskiej, Kubika, Piaskowej oraz Łokietka i Garncarskiej. W godzinach szczytu sytuacja wydaje się wręcz groźna i beznadziejna, a ustawione na krzyżówce lustro nie spełnia swojej roli. Paradoksalnie - obowiązuje tu zasada : rację i pierwszeństwo mają właściciele największych i najbardziej sprawnych pojazdów, łatwo o kolizje, stłuczki,, zarysowania ocierających się nierzadko o siebie aut i podobne zdarzenia.. Doświadczeni kierowcy sugerują montaż w tym miejscu świateł regulujących ruch samochodowy i pieszy. Nie jestem znawcą problematyki komunikacyjnej, toteż poddaję ten wniosek pod rozwagę ekspertom.”

Już 15 września 2011 r. Prezydent Miasta Bolesławiec wysłał pismo Nr KO-III.7212.02. 02.2011.GB do Marszałka Województwa Dolnośląskiego we Wrocławiu powołując się na mój wniosek i załączając oryginał mojej interpelacji. Cytuję fragment dokumentu :

“W budżecie Dolnośląskiej Służby Dróg i Kolei we Wrocławiu nie znalazło się zadanie, które postanowiliśmy współfinansować, a mianowicie “Budowa sygnalizacji świetlnej na skrzyżowaniu dróg :Łokietka - Gdańska - Kubika - Garncarska.” Skrzyżowanie to stanowi obecnie jedno z większych utrudnień komunikacyjnych w Bolesławcu. Jak ważny jest to problem dla naszych mieszkańców świadczą liczne interpelacje /?/ i wnioski radnych /?/ Rady Miasta oraz mieszkańców, co utwierdza nas w przekonaniu o konieczności podjęcia się tego zadania. Ostatnią interpelację radnego Pawła Śliwki, którą złożył na sesji Rady Miasta Bolesławiec w dniu 30 sierpnia b.r. - przekazuję w załączeniu.”

Efekt końcowy? Mamy piękne skrzyżowanie aż 5 ulic z sygnalizacją świetlną, co zapewnia bezpieczeństwo w ruchu pojazdów mechanicznych i pieszych przechodniów. Odbyło się uroczyste czy robocze przejęcie długo oczekiwanej inwestycji drogowej z udziałem władz miasta i lokalnej telewizji. Bez mego udziału. Pewnie ktoś “zapomniał” mnie zaprosić na to krótkie spotkanie, by podziękować za skuteczną inicjatywę. 

Potwierdza się stara maksyma : “Murzyn zrobił swoje, murzyn może odejść…”

Nie oczekuję żadnych zaszczytów, splendorów, honorowych tytułów, dyplomów czy nagród - miałem ich w swoim długim życiu pod dostatkiem. Starość skutecznie wyleczyła mnie z wszelkich złudzeń, nauczyła pokory, hierarchizowania prawdziwych wartości, zbliżyła do trancendencji. Zabrakło mi banalnego słowa - dziękuję. 

Idąc za ciosem - doprowadziłem do innych, drobniejszych usprawnień związanych z ruchem ulicznym w tej części miasta. Przykładowo - zgłosiłem wniosek w sprawie bezpiecznego przejścia kupujących do sklepu “Eurosamu”. Cytuję treść pisma Prezydenta Miasta do Starosty Powiatowego;

“Nawiązując do interpelacji radnego Rady Miasta Bolesławiec Pana Pawła Śliwko proszę o rozważenie sprawy bezpieczeństwa pieszych przechodzących przez drogę - ul. Kubika w rejonie sklepu Eurosam.

Zdaniem radnego najlepszym i najtańszym rozwiązaniem byłoby wyznaczenie i oznakowanie przejscia dla pieszych lub montaż progu spowalniającego ruch”.

Zarząd Dróg Powiatowych pismem z datą 2012-04-20 poinformował o uznaniu zasadności wniosku :

“Dot. interpelacji z dnia 26 października 2011 r. w sprawie przejścia dla pieszych w skrzyżowaniu ulic B. Kubika i Piaskowej przy sklepie ECO.

Po przeprowadzeniu dłuższej obserwacji skrzyżowania Zarząd Dróg Powiatowych w Bolesławcu stwierdza zasadność wniosku Pana Radnego w sprawie realizacji przejścia dla pieszych w skrzyżowaniu ulic B. Kubika i Piaskowej przy sklepie ECO. Organizacja przejścia zostanie zrealizowana w miesiącu maju 2012 r.”

Przy okazji uporządkowano - poprzez ruch jednokierunkowy - przejazdy samochodów w tej części naszego miasta. Ciekawie brzmi akapit: “/.../ Po przeprowadzeniu dłuższej obserwacji

- przecież sprawa wydawała się oczywista od samego początku… Ale to kwestia mniej istotna, liczy się wygoda mieszkańców.

Mam swój rajcowski udział w przebudowie ulicy Tyrankiewiczów, o czym również chyba prawie nikt - z wyjątkiem radnych i władz miasta - nie wie. Nie jest to twierdzenie gołosłowne, bo dysponuję dokumentami urzędowymi, żeby nie zawiodła ludzka pamięć. Jeszcze raz podkreślam - nie chodzi tu o wieniec chwały wkładany na skromie, ale o rozliczenie się z kadencji pracy radnego i obronę prawdy, bo sukces ma wielu ojców, a tylko porażka pozostaje biedną sierotą - jak głosi stare porzekadło.

Cytuję :

‘Prezydent Miasta Bolesławiec, 30 listopada 2011. Zarząd Powiatu Bolesławieckiego.

W załączeniu przekazuję kopię interpelacji radnego Rady Miasta Bolesławiec Pana Pawła Śliwko, zgłoszonej podczas sesji Rady Miasta w dniu 23 listopada b.r. - dotyczącej ul. Tyrankiewiczów w Bolesławcu. W związku z faktem, iż ul. Tyrankiewiczów jest drogą powiatową, proszę o udzielenie odpowiedzi zgodnie z posiadanymi kompetencjami.”

W swoim wniosku domagałem się poszerzenia chodnika dla pieszych z jednej strony ulicy oraz uporządkowania parkowania samochodów po drugiej stronie - na szerokim chodniku. Nie obyło się bez próby oporu ze strony władz powiatowych, co ilustruje załączony tekst odpowiedzi :

Pismo Zarządu Dróg Powiatowych w Bolesławcu ZDP-gs-071/35/2011 z datą 2011 - 12 - 21. Dot. interpelacji Radnego RM Bolesławiec Pana Pawła Śliwko odnośnie przebudowy ul. Tyrankiewiczów.

Zarząd DP w Bolesławcu informuje, że realizacja postulatów Radnego Rady Miasta Bolesławiec wymaga kompleksowej przebudowy ul. Tyrankiewiczów w Bolesławcu.

“Zmiana organizacji ruchu na tej ulicy poprzez wprowadzenie zakazu zatrzymywania po prawej stronie ulicy /znak B-36/ na odcinku od ul. Karola Miarki do I Liceum Ogólnokształcącego ograniczy ilość miejsc parkingowych, których i tak jest za mało w tej części miasta i spotka się z niezadowoleniem mieszkańców.

W planie na rok 2012 przebudowa tej ulicy nie znalazła się.”

Za to w roku 2013 ulica doczekała się pełnej modernizacji zgodnie z moją sugestią.

Zadbałem też o miejskie zdewastowane chodniki, m.in. przy ul. Polnej i Komuny Paryskiej, krytykowałem stan wąskiego pseudochodnika ze zniszczoną kostką przy Powiatowym Urzędzie Pracy, broniłem zieleni miejskiej przy ul. Zgorzeleckiej, spowodowałem dodatkowe nasadzenie cisów w zrewaloryzowanej i zrewitalizowanej części starego miasta /zieleńce wokół Rynku/, w ogóle ekologia to moje dzisiejsze hobby. Wiele razy zabierałem na forum publicznym głos w tej sprawie.

Od czasów zakończenia II wojny światowej reprezentacyjną kamienicę naprzeciw Ratusza “zdobiły” trzy rzeźby z utrąconymi głowami. Wykpiłem na sesji Rady Miasta ten stan rzeczy i estetyczną niewrażliwość. Dziś rzeźby rozkwitły w pełnej krasie dzieł sztuki z dawnych lat. Przybył kolejny akcent piękna w zadbanym, kulturalnym mieście.

Długo mógłbym jeszcze wymieniać działania na rzecz miasta i jego mieszkańców. Wystąpiłem na forum Rady o zakup nowego samochodu dostosowanego m. in. do przewozu inwalidów na wózkach w Domu Pomocy Społecznej na zabiegi lecznicze. Znalazły się w kasie potrzebne na ten cel środki finansowe, samochód dobrze służy seniorom. Ofiarowałem do DPS ponad 200 własnych książek jako zalążek przyszłej biblioteki.

Miałem ogromne chwile osobistej satysfakcji, kiedy szybko i skutecznie udało mi się spełnić poprzez interpelację prośbę i oczekiwania obcych ludzi czy bliższych sąsiadów z ulicy.

Podam tylko jeden przykład.

Zgłosiłem na sesji Rady Miasta wniosek o zabezpieczenie nowego chodnika przy ul. Prusa metalowymi słupkami chroniącymi trotuar przed parkowaniem samochodów bezpośrednio pod ścianą domów i oknami mieszkań. To był nagminny grzech i karygodna praktyka przed rewitalizacją podwórka. Na tydzień wyjechałem do Egiptu. Trudno opisać moje zdumienie, kiedy po powrocie z podróży zobaczyłem rząd estetycznych metalowych słupków zamocowanych na stałe decyzją Prezydenta Miasta, Piotra Romana.

Serdecznie dziękuję. Nie tylko we własnym imieniu.

Jeszcze tylko kilka refleksji uogólniających. Wiem, ze jestem radnym niewygodnym, bo nierzadko zmuszam swoimi wnioskami czy interpelacjami odpowiedzialnych ludzi do zwiększonego wysiłku, dodatkowej pracy. Nie są to jednak próby personalnych rozgrywek, wykazania swojej oryginalności, wojny podjazdowe. Nic dla siebie nie muszę załatwiać, mam bardzo zawężony krąg osobistych potrzeb i oczekiwań. Praca radnego to służba społeczna bez kokosów i profitów. Dobrze,że człowiek może być przydatny innym ludziom, że może im ofiarować swój czas, pomoc, zainteresowanie, że może pochylić się nad losem ludzi w potrzebie.Jest w tym coś z piękna wielkiej humanitarnej misji.

Paweł Śliwko

piątek, 17 października 2014

KILKA UWAG O INTERPELACJACH RADNEGO /Część I/


Tylko z pozoru tradycyjny punkt obrad każdej sesji Rady Miasta w Bolesławcu : interpelacje - wnioski - zapytania należy do mało znaczących. Dotyczy on nie tylko doraźnych interwencji i spostrzeżeń rajców, ale też spraw zapomnianych, zaniedbanych, ciekawych i ważnych. Mam spore doświadczenie z tego zakresu, ale ograniczę się tylko do kilku przykładów spraw załatwionych pozytywnie lub negatywnie spośród ponad 60 zgłoszonych na forum publicznym uwag w toku trwania bieżącej kadencji Rady.

Jako radny II kadencji i ówczesny członek Zarządu Miasta /przed 14 laty .../ zgłosiłem wniosek o nadanie jednej z ulic miasta imienia MIECZYSŁAWA ŻOŁĄDZIA, zasłużonego artysty plastyka, znanego także poza lokalnym środowiskiem rzeźbiarza, architekta, grafika, stolarza artystycznego, konserwatora zabytków, a nawet … reżysera sztuk teatralnych wg. własnych tekstów i scenografii, który zmarł w 1996 roku. Mieszkał w Bolesławcu przez wiele lat, tutaj rozkwitł jego talent artystyczny, a swoje dzieła tworzył także m.in. w Jeleniej Górze, Lwówku, Grodźcu /uratował przed ruiną i częściowo własnoręcznie odremontował monumentalną historyczną budowlę - zamek obronny na szczycie bazaltowego powulkanicznego kopca/, obrazy związane ze sztuką sakralną pozostawił po sobie w kilkunastu kościołach Dolnego Śląska. Wniosek zyskał akceptację radnych, ale nie doczekał się realizacji. 

Trauma po śmierci ukochanej żony wyłączyła mnie z ubiegania się o mandat radnego i z życia społecznego w środowisku przez trzy kolejne kadencje. Z marszu - bez banerów, plakatów, szaleńczej propagandy wizualnej, bez rytuału wojen podjazdowych i brudnych anonimów - wygrałem rywalizację z wieloma “pewniakami” . Zostałem radnym któryś raz z rzędu, jak zawsze niezależnym, skupionym w działaniu na sprawach lokalnej wspólnoty.

Już na początku kadencji powróciłem w interpelacji do nazwania ulicy imieniem Mieczysława Żołądzia. Poszerzyłem pierwotną propozycję o rozwiązania alternatywne : jeśli nie nazwa ulicy /chociaż mamy w mieście dziwne i nic nie znaczące nazwy, np. ul. Śluzowa czy 10 Marca/, to nazwanie imieniem mistrza pędzla i palety czy rzeźbiarskiego dłuta reprezentacyjnej SALI ŚLUBÓW w Ratuszu, którą sam zaprojektował i ozdobił trwałymi ściennymi freskami i okiennymi witrażami, a sąsiednie pomieszczenie także galerią portretów historycznych władców, wizerunkami Orłów na przestrzeni dziejów i innymi akcentami historycznymi. Kolejna możliwość godnego uczczenia pamięci zasłużonego dla miasta człowieka to umieszczenie PAMIĄTKOWEJ TABLICY na murze kamienicy przy tzw. Bramie Piastowskiej, którą zdobią powiększone kompozycje przestrzenne dawnych pieczęci miejskich, zaprojektowane i wykonane przez zmarłego artystę. W tej kamienicy mieszka do dzisiaj jego żona i rodzina.

Wrocławskie “Ossolineum” opóźnia się z przygotowaniem i wydaniem okolicznościowego albumu z reprodukcjami dzieł bolesławieckiego twórcy. Warto zatem - bo to najwyższa pora - zdobyć się na dodatkowy wysiłek i godnie uczcić jego pamięć, o co bezskutecznie zabiegałem już w dość odległej przeszłości.

Kończy się kadencja Rady Miasta, a ulicy im. Mieczysława Żołądzia wciąż nie ma. Pozwolę sobie na przybliżenie czytającym dwóch dokumentów akceptujących interpelację i tajemnicze “zdjęcie” z porządku obrad gotowej do przegłosowania uchwały w tej sprawie. Cuda zdarzają się także w Bolesławcu, o czym za chwilę napiszę w komentarzu.

7 lutego 2011 roku otrzymuję sympatyczny list podpisany przez I Zastępcę Prezydenta Miasta, którego fragment cytuję :

“Odpowiadając na Pana interpelację w sprawie uczczenia pamięci zasłużonego dla Bolesławca artysty plastyka Pana Mieczysława Żołądzia informuję, że z aprobatą przyjmuję Pana inicjatywę”.

/ … /Skan dokumentu w załączeniu.

Dnia 02.06.2011 r. gotowy jest druk Uchwały Rady Miasta “w sprawie nadania nazwy ulicy na terenie miasta Bolesławiec”.

Po wyszczególnieniu podstawy prawnej w p. 1 sformułowano zapis:

“Nowo utworzonej ulicy /drodze wewnętrznej/ położonej w południowo - wschodniej części miasta, stanowiącej działkę nr 564 o pow. około 0,2060 ha /.../ Bolesławiec - 13 nadaje się nazwę “ulica Mieczysława Żołądzia”.

P.2.Przebieg i granice ulicy wymienionej w ust.1 oznaczone są na mapie stanowiącej załącznik do niniejszej uchwały.” /.../

Załączam także skan uzasadnienia uchwały - w oryginalnym dokumencie. Miałbym prawo do pełnej satysfakcji osobistej, gdyby nie tajemnicze kulisy tej sprawy, o których nikt mnie nie poinformował ani wcześniej, ani później. Cóż - daleko nam do manier Wersalu …

Pada wniosek o zdjęcie z porządku obrad sesji Rady Miasta uchwały poprzednio zaakceptowanej przez wszystkie komisje. Tylko ja głosuję przeciw. ‘Nec Herkules contra plures” - jak głosili starożytni Rzymianie. Dopowiem więcej - już od siebie. Mściwość jest cechą ludzi prymitywnych i złych. Nie wiem, komu porywczy artysta nastąpił na odcisk, tylko domyślam się intencji wysokiego sądu, tym razem omylnego i zaściankowego.Wyrok dotyczył tym razem poglądów, a nie zasług. W cywilizowanym świecie obowiązuje zupełnie inna metodologia oceny zjawisk społecznych i osobowości jednostki, człowieka. Mamy prawo różnić się między sobą. Nie tylko w zakresie statusu majątkowego. Trzeba szanować psychiczną odrębność człowieka.Wielcy artyści też popełniali błędy, nawet jeśli w portretowanych postaciach apoteozowali ludzi miernych czy niesympatycznych. To specyficzny przywilej ich autonomicznego talentu i niezależności w mysleniu.

A Bolesławiec nadal nie ma ulicy imienia Mieczysława Żołądzia. Jesteśmy na szczęście w Europie. Demokratycznej Europie. Może w następnej kadencji Rady Miasta - już beze mnie - któryś z rajców powtórzy moją interpelację z pełnym skutkiem? Tego życzę mieszkańcom pięknego i dumnego nadbobrzańskiego grodu.

Kolejny wniosek dotyczył nazwania reprezentacyjnej SALI RAJCÓW miejskiego Ratusza w Bolesławcu /ta nazwa to mój pomysł z II kadencji rady/ imieniem urodzonego tutaj wybitnego niemieckiego poety i polskiego dyplomaty MARCINA OPITZA /1597 - 1639/. Byłoby to zarazem symboliczne podkreślenie partnerskich więzi naszego miasta z Siegburgiem /RFN/ w XX rocznicę podpisania umowy o współpracy /jubileusz wypadał w roku 2012/ i wyeksponowanie uniwersalnych wartości kultury, która nie uznaje granic w zjednoczonej Europie. Bolesławiecki poeta stworzył podstawy niemieckiego języka literackiego i co dla nas szczególnie interesujące, ważne i istotne - na długie lata związał swoje losy z Polską jako dyplomata w służbie jedynego polskiego “morskiego” króla Władysława IV Wazy.

Ten ostatni fakt - związków wybitnego poety z morzem - spowodował wzniesienie na posesji byłej “morskiej” szkoły nr 8 okazałego pomnika ku jego czci jako oryginalnej inicjatywy szkolnej społeczności. Kompozycja została zbudowana z dwu fragmentów oryginalnych greckich kolumn z białego marmuru zwieńczonych miniaturą wykutego w miedzi średniowiecznego żaglowca /dar Zakładów Górniczych “Konrad”, dzieło pracownika kopalni p. Jana Siarkowskiego/ oraz okrętowej kotwicy i granitowych głazów narzutowych. Mimo upływu czasu pomnik na posesji dzisiejszego Gimnazjum Nr 3 zachował się niemal w pierwotnej postaci - z wyjątkiem zaginionego lub zniszczonego żaglowca.

Przed zakończeniem II wojny światowej istniał w naszym mieście inny pomnik Marcina Opitza, eksponowany na starych pocztówkach.

Sugerowałem przyjęcie następujących wniosków. Nazwanie SALI RAJCÓW imieniem MARCINA OPITZA, co służyłoby symbolicznie dalszemu zbliżeniu i ożywieniu współpracy polsko - niemieckiej na szczeblu miast partnerskich, ale również w szerszym wymiarze regionalnym. Poetyckie przesłanie stanowiłoby symboliczny nakaz dla rajców, aby w tym miejscu mówić pięknie i mądrze - nawet przy różnicy poglądów. Akt nadania sali imienia można było połączyć z powtórnym - oficjalnym - odsłonięciem odrestaurowanego pomnika Marcina Opitza przy Gimnazjum Nr 3 - wzbogaconego o okolicznościową tablicę pamiątkową. Udział gości z innych miast partnerskich nadałby imprezie rangę międzynarodową jako oryginalna forma promocji Bolesławca w Europie.

Pomysł nie został przyjęty do realizacji, a szkoda.

Opiszę los jeszcze jednej niespełnionej, praktycznie bezkosztowej inwestycji w kulturę i dekorację miasta. Interpelacja miała swoją wagę i rangę głównie z punktu widzenia symboliki i estetyki miasta, gdyż Bolesławiec posiada największą i najcięższą w kraju KOTWICE OKRĘTOWĄ wagi ponad 10 ton, która stanowi główny akcent kompozycji pomnikowej poświęconej “LUDZIOM MORZA” /treść tablicy pamiątkowej na kamiennym obelisku stojącym obok kotwicy/ przy budynku Gimnazjum Nr 3. Lokalizacja pomnika nie ma dziś związku z pracą nowej placówki oświatowej /nasyp ziemny przy końcowej - dobudowanej części gmachu szkoły/. Tymczasem interesująca historia cennego eksponatu zasługuje na pełniejsze wyeksponowanie, gdyż łączy się z “morskim” rozdziałem dziejów miasta, które miało w niezbyt odległej przeszłości nawet swój statek - imiennik m/s “Bolesławiec”.

Kotwica stanowiła element wyposażenia największego polskiego morskiego masowca /tankowca/ o wyporności ponad 100 tysięcy ton i została “zgubiona” /zerwała się z łańcucha/ przy zacumowaniu u wejścia do portu w Świnoujściu. Patronat nad kolosem okrętowym m/s “Karkonosze” sprawowało miasto Jelenia Góra jako naturalna stolica gór Karkonosze. Olbrzymią kotwicę zlokalizowali w akwenie i nie bez trudu wyłowili płetwonurkowie z miejscowego garnizonu Marynarki Wojennej, ale przeznaczyli ją nie dla miasta - imiennika statku, ale dla “morskiej” szkoły Nr 8 i dla “najbardziej morskiego miasta w głębi lądu”, jakim w owym czasie był Bolesławiec. Pominę inne szczegółowe i nader ciekawe fakty z tym związane, można je odnaleźć w kronikach szkolnych i notatkach prasowych. Przykładowo - miasto nie miało odpowiedniej wielkości dźwigu dla wyładowania kotwicy i ustawienia jej w odpowiednim miejscu, dopiero radziecki garnizon wojskowy w Trzebieniu przyszedł z pomocą, długo szukaliśmy odpowiedniego bloku skalnego granitu dla utworzenia kompozycji pomnikowej, znaleźliśmy wreszcie czarny sjenit na tablicę pamiątkową, wykonaliśmy ze stali nierdzewnej dekoracyjne nakrętki itp, Wszystko bezpłatnie, wszystko stanowiło dar serca i odruch dobrej woli licznych darczyńców, bezinteresownych sponsorów. Mieliśmy tę satysfakcję, że imponujący urodą i rozmiarami pomnik poświęcony Ludziom Morza odsłaniał autentyczny Człowiek Morza - Kapitan Ż. W. Tadeusz Kalicki.

Po wizji lokalnej radnych, członków Komisji Oświaty, Kultury i Nauki na budowie Parku Wodnego /dzisiejszy kompleks kąpielowy “Orka”/ wszyscy byli zgodni, że przy krytej pływalni jest najlepsze miejsce dla przeniesienia kotwicy - pomnika jako symbolu wody, morza, historii fascynacji edukacją morską w naszym mieście. Byłaby to jeszcze jedna z ciekawostek i atrakcji naszego grodu nad Bobrem, pod warunkiem starannego zagospodarowania tego niecodziennego zabytku w otoczeniu imponującego nowoczesnością ośrodka wodnego.

Czy coś się zmieniło od czasu złożenia interpelacji? Tak, została doszczętnie zniszczona tablica pamiątkowa z pięknym i godnym napisem wykutym w kamieniu : LUDZIOM MORZA. Czy rzeczywiście trzeba wymazać z ludzkiej pamięci długoletni epizod związków z morzem naszego miasta? Boli mnie postawienie takiego pytania.

Paweł Śliwko

piątek, 10 października 2014

POMNIK DZIECIOM WOJNY

To nie jest pomnik żołnierskiej chwały, chociaż odsłaniany w 75 lat po wybuchu krwawej, okrutnej II wojny światowej.
To zaklęty w kamieniu przejmujący krzyk bezsilnej rozpaczy setek tysięcy bezbronnych dzieci polskich i całej Europy skazanych na los niewolników w XX wieku pod hasłem robót przymusowych w III Rzeszy niemieckiej. Dzieci wydartych przemocą z ramion matek i ojców, skazanych na wynarodowienie albo zagładę w imię szaleńczych celów nazistów. Także całe rodziny polskich patriotów były skazane na okrutny los wegetacji w głodzie i chłodzie  na nieludzkiej niemieckiej ziemi przesiąkniętej nienawiścią do niższej rasy, do której zakwalifikowano nas, Polaków,
Byłem dzieckiem wojny, chociaż tego pojęcia nie znalazłem w Wielkiej Encyklopedii Powsszechnej PWN. W pamiętnym roku 1942 jechałem przez kilkanaście dni w tzw, bydlęcym wagonie do Prus Wschodnich na długą głodówkę i rozstanie z połową rodziny. Nie wytrzymał okrutnej gehenny młodszy brat, zmarł w zarządzonej ucieczce przed nacierającym od wschodu frontem. Nie odnalazłem nigdy miejsca jego pochówku. Żandarmi zabrali ojca na prowizoryczny posterunek. Już do nas nie wrócił i nie znam jego dalszego losu, mimo poszukiwania przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Czy to tylko jednostkowy przykład doznanych krzywd? Nic bardziej błędnego.
W Niemczech czekała nas ciężka katorżnicza praca od świtu do nocy u bauera Dawida Penschucka w wielkim gospodarstwie rolnym. Nas - to znaczy także dzieci. Wiosną przebieraliśmy zmarznięte ziemniaki z wielkich kopców, zimą zwoziliśmy grube gałęzie z drzew i pnie przeznaczone na opał, piłowaliśmy je i rąbaliśmy ciężkimi siekierami, latem pasłem wielkie i krnąbrne konie pociągowe. Byliśmy zawsze głodni i cierpieliśmy na choroby układu pokarmowego. Codzienne menu - to zupa z brukwi, lebiody, a nawet młodej pokrzywy. Osolona
nadawała się do jedzenia.Podobnie jak ziemniaki z odrobiną zsiadłego mleka. Wiecznie brakowało chleba, czarnego, podobno pieczonego z dodatkiem do mąki trocin. Pamiętaliśmy jeszcze smak polskich chlebowych sucharów, które wieźliśmy w lnianych woreczkach do Prus Wschodnich, twardych jak kamień, ale po zamoczeniu w wodzie pachnących Ojczyzną.   Smacznych, za którymi tęskniliśmy do końca wojny. Ponad 3 lata na  wrogiej obczyźnie.
Mieszkaliśmy w drewnianych, podszytych wiatrem barakach. Szpary w ścianach rodzice uszczelniali mchem i słomą. Zima oznaczała pasmo chorób i wycieńczenia. Nie widzieliśmy lekarza czy nawet pielęgniarki. Słabsze dzieci po prostu umierały. Nikt nie słyszał o szkole dla dzieci - niewolników. Kiedy skończyła się  wojna - miałem 10 lat i nie umiałem ani czytać, ani pisać. Z trudem nadrabiałem stracony czas życia. A Janusz Korczak - wielki znawca i przyjaciel dzieci - tak mądrze i pięknie pisał w swoich książkach:
‘Bez pogodnego, pełnego dzieciństwa życie dorosłe staje się kalekie”.
Nam brutalnie, przemocą zabrano dzieciństwo, wojna zdeptała prawo do miłości i radości, wykoślawiła dziecięce pełne człowieczeństwo. Jeszcze nikt nie opisał wyczerpująco kilkuletniej katorgi setek tysięcy dzieci - niewolników w XX-wiecznej, cywilizowanej Europie. Ten bolesny rozdział dziejów wypadł z kroniki Europy. To  nie zmowa milczenia,  ale  niewiarygodna wręcz trudność przekazania  bezkresu dziecięcego cierpienia  i płaczu, które nie znajdują nazwy w ludzkiej  mowie i pojedyńczych słowach. A przecież trzeba o tym pamiętać nawet po przebaczeniu zbrodni w zgodzie z chrześcijańską etyką. Ta kompozycja pomnikowa nie jest wezwaniem do nienawiści, jest przypomnieniem smutnej prawdy o tragedii wojny, która i dzisiaj zbliża się do granic starej i zadufanej w swoim bezpieczeństwie Europy.
Cytowany Janusz Korczak wypowiedział i taką złotą myśl, która stanowiła motto pracy pedagogicznej szkoły, którą kierowałem w Bolesławcu przez wiele lat.
“Dziecko to pełny człowiek, tylko bardziej bezbronny”.
Bolesławieccy uczniowie byli znani w świecie ze swoich mądrych pokojowych inicjatyw. W Międzynarodowym Roku Dziecka wysłali apel do ONZ z wołaniem o trwały pokój na kuli ziemskiej, na który odpowiedział ówczesny Sekretarz Generalny ONZ Kurt Waldheim w serdecznym liście do szkoły. Na wniosek bolesławieckiej młodzieży ten wielki mąż stanu został odznaczony słynnym i jedynym w świecie “Orderem Uśmiechu”, korespondował zresztą z tą placówką oświatową, co było sensacją eksponowaną przez wiele gazet na świecie.
Na serdeczny list bolesławieckiej młodzieży odpowiedział też ówczesny Prezydent Stanów Zjednoczonych Ronald Reagan, eksponując rangę pokoju i demokracji i życząc młodym szczęśliwego życia w świecie bez wojen. Przykładów mądrego zaangażowania młodych można przytoczyć wiele i stanowi to optymistyczne przesłanie ku przyszłości. Dajmy dzieciom prawo głosu, możliwość wypowiedzenia się w zgodzie z uchwaloną przez ONZ Deklaracją Praw Dziecka. Kiedy dziecku dzieje się krzywda - cały świat powinien płakać. Bolesławiec był zawsze miastem niezwykłym, wyróżniającym się, przecierał pionierski szlak postępu i zbiorowych ambicji. Ten symboliczny obelisk jest nawiązaniem do martyrologicznej przeszłości, ale też apelem i wezwaniem do patriotycznej reflleksji, do obywatelskiego zaangażowania w tworzenie nowej  rzeczywistości ojczystego kraju.
Czasy się zmieniają. 75 lat po wybuchu II wojny światowej w niemieckim parlamencie przemawiał polski Prezydent Bronisław Komorowski. To wiele  mówiący symbol pojednania i przebaczenia, ale nie zapomnienia bolesnej prawdy o przeszłości. Ten pomnik również o tym zaświadcza. To ostrzeżenie - nigdy więcej wojny.
Niech nad naszą piękną Ojczyzną - Polską - zawsze świeci słońce, słońce wolności, nadziei, słońce - symbol miłości i twórczej ludzkiej pracy.
A skromny obelisk - ten znak narodowej ludzkiej pamięci o martyrologii pokolenia dzieci wojny  niech będzie małym uzupełnieniem historycznej wiedzy o losach ludzi, którym wojna zabrała prawo do radosnego, pełnego dzieciństwa.
Ziemia - upodlona wojną - zawsze rodzi gorzkie owoce i bezmiar bólu. Jeszcze raz powtórzę to ważne zdanie : n i g d y   w i ę c e j     w o j  n  y .
---oooo0oooo--
    
/ Moje wystąpienie na uroczystości odsłonięcia pomnika DZIECI WOJNY w Bolesławcu dnia 18 września 2014 roku/.

Komentarz autorski.PAMIĘĆ ZAKLĘTA W KAMIENIU.
Całe dojrzałe życie i pracę pedagogiczną w szkolnictwie poświęciłem edukacji patriotycznej i modelowaniu postaw obywatelskich młodego pokolenia Polaków. Wzorem Janusza Korczaka usiłowałem wyzwolić w dziecięcym życiu uczniów wszystkie barwy tęczy, zrekompensować uczuciem całą siermiężność powojennego losu sierot i półsierot, do których sam również należałem. Świadomie eliminowałem z zakątków pamięci przeżyty czas pogardy, strachu, przemocy, zniewolenia, zezwierzęcenia etyki i obyczajów, które pozostawia po sobie smuga cienia wojny. Kiedy dziś o wojnie mówią złotouści kaznodzieje, którzy nie przeżyli jej grozy i okrucieństwa - w głębi duszy budzi się protest i sprzeciw. Trzeba uhonorowac w książkowym tekście prawdę, obnażyć autopsję, co jest nawet po latach szczególnie bolesnym zabiegiem. Prawdę o cierpieniu, strachu, śmierci, bolesnych rozstaniach, przemocy, autentycznym niewolnictwie. Żeby żaden wnuk nie powiedział ; - Dziadek, koloryzujesz i fantazjujesz …
Nie ma w tym tekście próby szukania sławy i zasług, nie ma słowa o bohaterstwie. Nie byliśmy bohaterami, bo i wiek nie ten i możliwości buntu - źadne, żadnych praw wolnego człowieka, bo zdeptał je ciemiężca. Mieliśmy jedynie prawo do cierpienia i umierania. “Ludzie ludziom zgotowali ten los …” - jak napisała w swojej książce znana pisarka. Katorżnicza praca rujnowała zdrowie i organizm małych dzieci, niweczyła wątłą nić życia i trwania. Nikt nie myślał o barykadach i walce.
To była autentyczna zbrodnia przeciw ludzkości, którą rozliczyć może tylko sprawiedliwy Demiurg, Stwórca.
Dawno zneutralizowały się i zagasły w nas pokłady złych myśli, mściwości - jeśli w ogóle w nas były. Ktoś wypowiedział mądre zdanie:
“Cóż z tego, że czerpiesz z życia pełnymi garściami, kiedy to co najcenniejsze przecieka ci między palcami …” W rozbitych, zdeformowanych wojną sierocych rodzinach nie dało się czerpać z życia pełnymi garściami, bo tkwiło w nich pokolenie bezbronnych i okrutnie skrzywdzonych dzieci wojny z bagażem tragicznego losu i życiowego doświadczenia. Pokolenie bez dzieciństwa, utopione w oceanie łez, bojące się nieznanego jutra.

A przecież szukaliśmy miłości, ciepła domowego ogniska. Chcieliśmy być normalni, żyć normalnie, tworzyć normalne kochające rodziny. Moja żona /zmarła przed 14 laty/ nie znała swoich rodziców zamordowanych przez Ukraińców na Rzeszowszczyźnie. Też tragiczne dziecko wojny, boleśnie skrzywdzone przez okrutny los. Przeżyliśmy razem we wspólnym domowym gnieździe prawie 44 piękne, niezapomniane lata. Wypełnione po brzegi pracą i miłością. Na przekór losowi. Samodzielnie, w trudzie i znoju. Szczęśliwi do końca.
Nie zawsze udawało się nam podążać za swoimi marzeniami, chociaż człowiek jest stworzony do modelowania rzeczy pięknych i wielkich, do pozostawienia po sobie trwałego śladu. Pozostaną po nas synowie i wnuczęta, oni pomnożą - być może - trud i dorobek naszego życia w zwielokrotnionym wymiarze. I to byłby cenny laur w rodowej biografii.
Na festiwalu piosenki w Sopocie rosyjska artystka /wokalistka/ Miansarowa śpiewała piękną piosenkę o życiu- “Puść wsiegda budziet-sołnce”/Niech zawsze będzie słońce/. Dziś świeci już jasne słońce nad polską ziemią, błękitnieje niebo, matki pochylają się nad kołyskami dzieci, ojcowie czują się bezpieczni. Pogodne dzieciństwo stało się codziennym przywilejem.
Mojemu pokoleniu dzieci wojny tego zabrakło. I to bardzo boli nawet na ostatnim etapie krętej ścieżki losu.
Paweł Śliwko
PS. Redaktorka lokalnej TV “Azart-Sat” opracowała wzruszający reportaż z tego niecodziennego wydarzenia, trafnie i bardzo inteligentnie rozszyfrowując istotę problemu złożonego w swojej wewnętrznej strukturze poznawczej i polityczno - społecznej. Wioletta Juchaniuk nie  pierwszy raz ukazała swój mistrzowski profesjonalizm i dzienikarski talent na przekór urzędowej sztampie i tzw, jedynej słusznej racji. Za to składam autorce wyrazy pełnego uznania i szacunku jako były długoletni prasowy dziennikarz. Nie wnikam w szczegóły, bo to już przebrzmiała historia, jedna z piękniejszych i smutniejszych - z racji tematu - kart w  dziejach naszego miasta.Dodam jednak kilka luźnych uwag do tematu, bo ma on swoje “drugie dno” i wymaga drobnego uzupełnienia.
Na sesji Rady Miasta zgłosiłem interpelację w sprawie budowy pomnika “Dzieci Wojny” w innej postaci słownej treści. Konkretnie - był to projekt wykorzystania stojącego przy murach obronnych ul. Kosiby dużego granitowego kamienia wśród zagospodarowanych roślinnych skwerów /zieleńców/ dla umieszczenia na nim czarnej granitowej tablicy pamiątkowej z krótkim cytatem Janusza Korczaka :”Dziecko to pełny człowiek, tylko bardziej bezbronny” oraz merytorycznym tekstem :
“DZIECIOM WOJNY - TRAGICZNYM NIEWOLNIKOM III RZESZY NIEMIECKIEJ NA ROBOTACH PRZYMUSOWYCH. Mieszkańcy Bolesławca”. Kwiecień 2014 r.
Ze wzgłędu na dobrosąsiedzkie stosunki z Niemcami lokalne władze samorządowe zrezygnowały z pełnej prawdy historycznej na rzecz wiedzy uogólnionej bez wykazania imiennie sprawców tragedii narodowej nie tylko Polaków. Nie jestem germanofobem, rachunku moich osobistych krzywd nie da się wyrównać, przeżyłem już boleśnie upokorzenie jakim było utworzenie Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie i wypłacenie symbolicznej jałmużny przez bogate państwo niemieckie setkom tysięcy żyjących jeszcze - nierzadko w skrajnej biedzie - dziś już bardzo starych i schorowanych byłych “dzieci wojny” deportowanych do robót przymusowych w III Rzeszy. Może przesadziłem z ilością osób “uszczęśliwionych” markową jałmużną , nie wiem. Za trzy lata niewoli - głodu, chłodu i codziennego ocierania się o śmierć - trzy tysiące złotych z drobnymi groszami, za krótszy pobyt nawet tylko kilkaset złotych. Kpina, nieporozumienie, niewiedza - nie umiem nazwać tej decyzji, międzynarodowego porozumienia.
Wstydzę się szerzej komentować ten bolesny i smutny temat uwłaczający godności Polaka i obywatela wspólnej Europy.
A mimo wszystko dziś nie noszę w piersi złych uczuć, wołam jedynie o prawdę i modlę się o nią w kościele. Może nasze prawnuki dopiszą kilka nowych zdań na pomniku. Z pominięciem współczesnych emocji i różnicy zdań. Ja swoje credo wyłożyłem młodzieży w toku wystąpienia przed odsłonięciem pomnikowej kompozycji. Rzetelnie, prawdziwie, bez cienia fałszu czy przesady. Tak było. Niestety.
A na kamiennym obelisku utrwalony na pamiątkowej tablicy napis brzmi :
“DZIECIOM - BEZBRONNYM OFIAROM WOJEN”.


piątek, 22 sierpnia 2014

MEDALE PROWOKUJĄ DO WSPOMNIEŃ …


Mimo 40 - letnich emocjonalnych związków z morzem i udanego ze wszech miar ważnego eksperymentu /innowacji pedagogicznej?, nowatorstwa? - mniejsza o nazwę/, który opisałem w kilkudziesięciu artykułach /straciłem ich rachubę, mogę odtworzyć dziś tylko te najważniejsze, głównie z czasopism ogólnnokrajowych/ - nie zaliczyłem ani rejsu pełnomorskiego, ani nawet skromnego relaksu pod żaglami po naszym szarym Bałtyku, który po prostu, zwyczajnie, po ludzku pokochałem i kocham do dzisiaj. Przepraszam, wiele razy płynąłem wojskowymi jednostkami floty wojennej z Gdyni na Hel dzięki uprzejmości oficerów Marynarki Wojennej, którzy ułatwiali w ten sposób kontakty z zaprzyjaźnionym garnizonem, przedsiębiorstwem rybackim “Koga” i miejscową szkołą podstawową. Ten malutki pólwysep i jego bohaterskie dzieje jako ostatniej reduty obronnej bohaterskich marynarzy w tragicznym Wrześniu 1939 roku utrwaliłem na stałe /mam taką nadzieję/ mieszkańcom Bolesławca budując granitowy pomnik przed gmachem “Ósemki”, włączając go do bogatej obrzędowości i tradycji szkoły.Ale nie koniec na tym inicjatyw związanych z morzem i wychowaniem patriotycznym młodzieży. Na wniosek szkoły /personalnie - opracowany w całości przeze mnie/ jedna z ulic i największy w mieście park otrzymały dumną nazwę Obrońców Helu. Przykłady oddziaływania szkoły na lokalne środowisko można mnożyć, nie w tym jednak rzecz.

Skąd w moich skromnych zbiorach kolekcjonerskich zestaw cennych zapewne medali pachnących morzem? Wielokrotnie więcej zostawiłem ich w skarbcu Szkoły Nr 8, w przepięknej i przebogatej Sali Tradycji Szkoły, którą zrujnowano wkrótce po moim odejściu na emeryturę. Zginął też w tamtym czasie Honorowy Kord Oficerski z wygrawerowaną na klindze dedykacją dla zasług szkoły i jej nazwą, zatem nikt nie ma prawa szczycić się tą pamiątką przeszłości, bo jej dzisiejszy właściciel jest po prostu złodziejem. A nie jest to pamiątka byle jaka : to pierwszy w Polsce autentyczny kord Marynarki Wojennej wręczony uroczyście na pokładzie ORP “Błyskawica” w Gdyni przez kontradmirała Piotra Kołodziejczyka w obecności szkolnej delegacji młodzieży z grodu nad Bobrem, w tym czasie najbardziej morskiego miasta w głębi lądu. Ceremoniał wręczenia tego cennego trofeum utrwalił I Program TV, mieliśmy w szkole videomagnetofonowy zapis wydarzenia, zainteresowani mogą zapewne i dziś dotrzeć do zapisu w archiwalnych zbiorach warszawskiej TV. A warto to uczynić.


Czy dziś żałuję, że nie pływałem po morzach i oceanach? Nie, nie mam w sobie żyłki odkrywcy i podróżnika, a zdecydowanie więcej radości dawał mi fakt wysyłania po morską przygodę i spotkanie z Neptunem młodych jungów, wychowanków pasjonujących się wielką wodą, łaknących nietypowych doznań, szukających w przyszłości swojego miejsca daleko od rodzinnych stron. Jeśli coś chciałem odkryć - to pełną prawdę o duszy dziecka, skali jego potrzeb psychicznyych, dojrzewaniu, bogaceniu osobowości, rodzeniu się obywatelskich i patriotycznych postaw, altruistycznej etyki, drogi do współczesnego skomplikowanego świata pełnego paradoksów. To był ten tajemny warsztat nauczycielskiej pracy i pełnej satysfakcji osobistej, kiedy się dzieli i radość, i wzruszenie, i sympatię, i miłość, kiedy daje się dzieciom z porywu serca namiastkę szczęścia. Rzecz zdumiewająca i niewiarygodna, ale dzieci to wyczuwały intuicyjnie, czasem spontanicznie i bez chwili namysłu wciskając do ręki cukierek, jabłko, ciastko albo ofiarowując swój rysunek czy kartkę świąteczną. Uśmiechał się zapewne w tym momencie poczciwy Stary Doktor, któremu stworzyłem bliźniaczą szkołę wypełnioną słońcem i uśmiechem.

A skąd wzięły się medale?

Trzeba zacząć od Gdyni, miasta, które skumulowało w sobie i zmonopolizowało ludzką życzliwość. To tutaj mieszkało najwięcej ofiarnych darczyńców, których o nic nie trzeba było prosić. Wielki gmach Polskich Linii Oceanicznych stał przed nami otworem. Dobrym duchem był mgr Ryszard Kulczewski, który miał nieograniczony dostęp do medali i morskich suwenirów, a przedsiębiorstwo bardzo dbało o swój prestiż i sławę, toteż nie zapominano o żadnym wodowaniu statku czy dziewiczym rejsie do nowego, nieznanego portu. Wszyscy zachłysnęliśmy się dostępem do szerokiego wybrzeża Bałtyku i faktem, że polska bandera powiewa na wszystkich światowych akwenach, że staliśmy się krajem morskim. Tej zasługi całego narodu nie przekreśli żaden historyk czy badacz ojczystych dziejów. Dziś i jutro mamy prawo szczycić się tym faktem.

Szerokim strumieniem płynęły więc medale i metaloplastyczne plakiety do Bolesławca, a stąd do wielu przyjaciół szkoły w trakcie licznych spotkań i odwiedzin. Dodam, że morskie medale pamiątkowe PLO otrzymali np.wszyscy Kuratorzy lub Wicekuratorzy Oświaty w liczbie 49 osób, którzy wizytowali szkołę pod kierownictwem Wiceministra Gały. Łatwo wyobrazić ich zaskoczenie i zdumienie, kiedy w lądowym Bolesławcu uczniowie wręczali im morskie pamiątki i suweniry. Gdzie Rzym, gdzie Krym … A jednak.

Z mniejszą częstotliwością, ale dopływały też do nas medale od innych armatorów Wybrzeża : Polskiej Żeglugi Morskiej i “Transoceanu” ze Szczecina, Polskiej Żeglugi Bałtyckiej,”Kogi” - Przedsiębiorstwa Rybackiego w Helu, nie licząc Marynarki Wojennej. Ciekawą historię ma na swoim koncie medal upamiętniający historię jedynego polskiego statku pasażerskiego m/s “Stefan Batory”, następcy słynnego przed wojną m/s”Batory”.

Na tym luksusowym statku brałem udział w uroczystym bankiecie z okazji narodzin /może raczej “odrodzenia się”/ Ligi Morskiej jako uczestnik zjazdu założycielskiego. To była największa uczta w moim długim życiu w stylu hedonistycznych form ucztowania w starożytnym Rzymie. Oczywiście przepych nikogo nie zwalniał z form przestrzegania reguł tzw. wysokiej kultury. Obowiązywała elegancja, pełny komfort, szacunek dla kultury żywego słowa i tym mogła imponować zarówno załoga w paradnych, odświętnych strojach, jak i goście, nie tylko ci z pierwszych stron gazet. Słowem - inny świat i wejście na kilka godzin do krainy baśni arabskich z tysiąca i jednej nocy.

Bogate menu pięknie zaserwowane: homary, langusty i inne owoce morza, srebrna zastawa, Świece na stołach, orkiestra, piosenkarki, szampan i … pamiątkowe medale pachnące morzem. Prawie niewidoczna, dyskretna obsługa. Wreszcie bal z udziałem chyba setek par. Światła wyselekcjonowane, stwarzające intymny nastrój, łagodne lub mocno jarzące się w wielu miejscach. Egzotyczne owoce i kawa po zmianie dekoracji stołu. Zupełnie inny świat luksusu.To prawda, że morze żywi i bogaci.

Namiętnym zbieraczem gadżetów, a więc i medali, był naczelnik Henryk Sikorski. Wyłożył nimi ściany obszernego mieszkania, ale też chętnie dzielił się nimi z przyjaciółmi, do których zaliczył także mnie i moją szkołę. Jeszcze inne podejście do tematu reprezentował niezapomniany Teofil Grydyk. On dzielił trofea imiennie, wiedząc, że otrzymane dary i tak przekażę do zbiorów muzealnych “Ósemki”. Rytuał rozmowy darczyńcy był zawsze podobny :

- Pamiętaj, te medale daję tobie do prywatnej kolekcji. Dla szkoły mam inne, kilkanaście sztuk, ale sprawdzę, czy zachowałeś te, na których mi bardziej zależy. Mam wielu przyjaciół nowe nabytki to żaden problem.

Nie były to czcze przechwałki. Teoś wszędzie trafił, dla szkoły wślignąłby się do mysiej dziury, by zdobyć nowe eksponaty. Wspaniały, wyjątkowy człowiek. Potrafił skutecznie zaczarować nawet dowódców kolejnych statków czy zebrać wśród marynarzy macierzystej załogi dewizowe datki na zakup np. maski murzyńskiego szamana.

Jeszcze wspomnę o “wizytacji” sopockiego Grand - Hotelu na zaproszenie Kapitana Ż. W. Jana Wiśniakowskiego, który na mój wniosek został Honorowym Obywatelem Bolesławca, jednym z pierwszych po wojnie. To też było przyjęcie ekskluzywne, tyle że w małym, kameralnym kręgu. Nienaganne maniery, kultura osobista, sympatyczna narracja - to dokładnie zapamiętałem. Kapitanowie statków to była wyróżniająca się kulturą elita w służbie morskiej Rzeczypospolitej. Wspaniali ludzie,ofiarni, prawdziwi patrioci.

Zapamiętałem przepiękny drewniany rzeźbiony stół w kolorze czerwieni w prywatnym gabinecie mieszkania kapitana. Arcydzieło hinduskiej sztuki snycerskiej, zadziwiające urodą w precyzyjnym wykonaniu każdego detalu. Marzyłem o takim meblu we własnym lokum z myślą o upodobaniach żony. Niestety, nie wszystkie marzenia spełniają się w ludzkim życiu. Żony nie ma już od 14 lat, więc i stół z Indii w moim eremie nie jest potrzebny. Ale marzenia o minionym szczęściu uparcie powracają.

I jeszcze jedno medalowe wspomnienie. To wyróżnienie otrzymałem z okazji 60 - lecia Gdyni. To miasto jest młodsze ode mnie, ale jakże piękne i bliskie mojemu sercu. Kocham Gdynię, kolebkę wielu przyjaźni i niezapomnianych przeżyć. Czy jeszcze ją zdążę zobaczyć, bo już wszyscy druhowie lat dojrzałych odeszli na drugą stronę życia … A przecież ich wszystkich pamiętam.