Mimo 40 - letnich emocjonalnych związków z morzem i udanego ze wszech miar ważnego eksperymentu /innowacji pedagogicznej?, nowatorstwa? - mniejsza o nazwę/, który opisałem w kilkudziesięciu artykułach /straciłem ich rachubę, mogę odtworzyć dziś tylko te najważniejsze, głównie z czasopism ogólnnokrajowych/ - nie zaliczyłem ani rejsu pełnomorskiego, ani nawet skromnego relaksu pod żaglami po naszym szarym Bałtyku, który po prostu, zwyczajnie, po ludzku pokochałem i kocham do dzisiaj. Przepraszam, wiele razy płynąłem wojskowymi jednostkami floty wojennej z Gdyni na Hel dzięki uprzejmości oficerów Marynarki Wojennej, którzy ułatwiali w ten sposób kontakty z zaprzyjaźnionym garnizonem, przedsiębiorstwem rybackim “Koga” i miejscową szkołą podstawową. Ten malutki pólwysep i jego bohaterskie dzieje jako ostatniej reduty obronnej bohaterskich marynarzy w tragicznym Wrześniu 1939 roku utrwaliłem na stałe /mam taką nadzieję/ mieszkańcom Bolesławca budując granitowy pomnik przed gmachem “Ósemki”, włączając go do bogatej obrzędowości i tradycji szkoły.Ale nie koniec na tym inicjatyw związanych z morzem i wychowaniem patriotycznym młodzieży. Na wniosek szkoły /personalnie - opracowany w całości przeze mnie/ jedna z ulic i największy w mieście park otrzymały dumną nazwę Obrońców Helu. Przykłady oddziaływania szkoły na lokalne środowisko można mnożyć, nie w tym jednak rzecz.
Czy dziś żałuję, że nie pływałem po morzach i oceanach? Nie, nie mam w sobie żyłki odkrywcy i podróżnika, a zdecydowanie więcej radości dawał mi fakt wysyłania po morską przygodę i spotkanie z Neptunem młodych jungów, wychowanków pasjonujących się wielką wodą, łaknących nietypowych doznań, szukających w przyszłości swojego miejsca daleko od rodzinnych stron. Jeśli coś chciałem odkryć - to pełną prawdę o duszy dziecka, skali jego potrzeb psychicznyych, dojrzewaniu, bogaceniu osobowości, rodzeniu się obywatelskich i patriotycznych postaw, altruistycznej etyki, drogi do współczesnego skomplikowanego świata pełnego paradoksów. To był ten tajemny warsztat nauczycielskiej pracy i pełnej satysfakcji osobistej, kiedy się dzieli i radość, i wzruszenie, i sympatię, i miłość, kiedy daje się dzieciom z porywu serca namiastkę szczęścia. Rzecz zdumiewająca i niewiarygodna, ale dzieci to wyczuwały intuicyjnie, czasem spontanicznie i bez chwili namysłu wciskając do ręki cukierek, jabłko, ciastko albo ofiarowując swój rysunek czy kartkę świąteczną. Uśmiechał się zapewne w tym momencie poczciwy Stary Doktor, któremu stworzyłem bliźniaczą szkołę wypełnioną słońcem i uśmiechem.
A skąd wzięły się medale?
Z mniejszą częstotliwością, ale dopływały też do nas medale od innych armatorów Wybrzeża : Polskiej Żeglugi Morskiej i “Transoceanu” ze Szczecina, Polskiej Żeglugi Bałtyckiej,”Kogi” - Przedsiębiorstwa Rybackiego w Helu, nie licząc Marynarki Wojennej. Ciekawą historię ma na swoim koncie medal upamiętniający historię jedynego polskiego statku pasażerskiego m/s “Stefan Batory”, następcy słynnego przed wojną m/s”Batory”.
Bogate menu pięknie zaserwowane: homary, langusty i inne owoce morza, srebrna zastawa, Świece na stołach, orkiestra, piosenkarki, szampan i … pamiątkowe medale pachnące morzem. Prawie niewidoczna, dyskretna obsługa. Wreszcie bal z udziałem chyba setek par. Światła wyselekcjonowane, stwarzające intymny nastrój, łagodne lub mocno jarzące się w wielu miejscach. Egzotyczne owoce i kawa po zmianie dekoracji stołu. Zupełnie inny świat luksusu.To prawda, że morze żywi i bogaci.
Namiętnym zbieraczem gadżetów, a więc i medali, był naczelnik Henryk Sikorski. Wyłożył nimi ściany obszernego mieszkania, ale też chętnie dzielił się nimi z przyjaciółmi, do których zaliczył także mnie i moją szkołę. Jeszcze inne podejście do tematu reprezentował niezapomniany Teofil Grydyk. On dzielił trofea imiennie, wiedząc, że otrzymane dary i tak przekażę do zbiorów muzealnych “Ósemki”. Rytuał rozmowy darczyńcy był zawsze podobny :
- Pamiętaj, te medale daję tobie do prywatnej kolekcji. Dla szkoły mam inne, kilkanaście sztuk, ale sprawdzę, czy zachowałeś te, na których mi bardziej zależy. Mam wielu przyjaciół nowe nabytki to żaden problem.
Nie były to czcze przechwałki. Teoś wszędzie trafił, dla szkoły wślignąłby się do mysiej dziury, by zdobyć nowe eksponaty. Wspaniały, wyjątkowy człowiek. Potrafił skutecznie zaczarować nawet dowódców kolejnych statków czy zebrać wśród marynarzy macierzystej załogi dewizowe datki na zakup np. maski murzyńskiego szamana.
Jeszcze wspomnę o “wizytacji” sopockiego Grand - Hotelu na zaproszenie Kapitana Ż. W. Jana Wiśniakowskiego, który na mój wniosek został Honorowym Obywatelem Bolesławca, jednym z pierwszych po wojnie. To też było przyjęcie ekskluzywne, tyle że w małym, kameralnym kręgu. Nienaganne maniery, kultura osobista, sympatyczna narracja - to dokładnie zapamiętałem. Kapitanowie statków to była wyróżniająca się kulturą elita w służbie morskiej Rzeczypospolitej. Wspaniali ludzie,ofiarni, prawdziwi patrioci.
Zapamiętałem przepiękny drewniany rzeźbiony stół w kolorze czerwieni w prywatnym gabinecie mieszkania kapitana. Arcydzieło hinduskiej sztuki snycerskiej, zadziwiające urodą w precyzyjnym wykonaniu każdego detalu. Marzyłem o takim meblu we własnym lokum z myślą o upodobaniach żony. Niestety, nie wszystkie marzenia spełniają się w ludzkim życiu. Żony nie ma już od 14 lat, więc i stół z Indii w moim eremie nie jest potrzebny. Ale marzenia o minionym szczęściu uparcie powracają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz