piątek, 22 sierpnia 2014

MEDALE PROWOKUJĄ DO WSPOMNIEŃ …


Mimo 40 - letnich emocjonalnych związków z morzem i udanego ze wszech miar ważnego eksperymentu /innowacji pedagogicznej?, nowatorstwa? - mniejsza o nazwę/, który opisałem w kilkudziesięciu artykułach /straciłem ich rachubę, mogę odtworzyć dziś tylko te najważniejsze, głównie z czasopism ogólnnokrajowych/ - nie zaliczyłem ani rejsu pełnomorskiego, ani nawet skromnego relaksu pod żaglami po naszym szarym Bałtyku, który po prostu, zwyczajnie, po ludzku pokochałem i kocham do dzisiaj. Przepraszam, wiele razy płynąłem wojskowymi jednostkami floty wojennej z Gdyni na Hel dzięki uprzejmości oficerów Marynarki Wojennej, którzy ułatwiali w ten sposób kontakty z zaprzyjaźnionym garnizonem, przedsiębiorstwem rybackim “Koga” i miejscową szkołą podstawową. Ten malutki pólwysep i jego bohaterskie dzieje jako ostatniej reduty obronnej bohaterskich marynarzy w tragicznym Wrześniu 1939 roku utrwaliłem na stałe /mam taką nadzieję/ mieszkańcom Bolesławca budując granitowy pomnik przed gmachem “Ósemki”, włączając go do bogatej obrzędowości i tradycji szkoły.Ale nie koniec na tym inicjatyw związanych z morzem i wychowaniem patriotycznym młodzieży. Na wniosek szkoły /personalnie - opracowany w całości przeze mnie/ jedna z ulic i największy w mieście park otrzymały dumną nazwę Obrońców Helu. Przykłady oddziaływania szkoły na lokalne środowisko można mnożyć, nie w tym jednak rzecz.

Skąd w moich skromnych zbiorach kolekcjonerskich zestaw cennych zapewne medali pachnących morzem? Wielokrotnie więcej zostawiłem ich w skarbcu Szkoły Nr 8, w przepięknej i przebogatej Sali Tradycji Szkoły, którą zrujnowano wkrótce po moim odejściu na emeryturę. Zginął też w tamtym czasie Honorowy Kord Oficerski z wygrawerowaną na klindze dedykacją dla zasług szkoły i jej nazwą, zatem nikt nie ma prawa szczycić się tą pamiątką przeszłości, bo jej dzisiejszy właściciel jest po prostu złodziejem. A nie jest to pamiątka byle jaka : to pierwszy w Polsce autentyczny kord Marynarki Wojennej wręczony uroczyście na pokładzie ORP “Błyskawica” w Gdyni przez kontradmirała Piotra Kołodziejczyka w obecności szkolnej delegacji młodzieży z grodu nad Bobrem, w tym czasie najbardziej morskiego miasta w głębi lądu. Ceremoniał wręczenia tego cennego trofeum utrwalił I Program TV, mieliśmy w szkole videomagnetofonowy zapis wydarzenia, zainteresowani mogą zapewne i dziś dotrzeć do zapisu w archiwalnych zbiorach warszawskiej TV. A warto to uczynić.


Czy dziś żałuję, że nie pływałem po morzach i oceanach? Nie, nie mam w sobie żyłki odkrywcy i podróżnika, a zdecydowanie więcej radości dawał mi fakt wysyłania po morską przygodę i spotkanie z Neptunem młodych jungów, wychowanków pasjonujących się wielką wodą, łaknących nietypowych doznań, szukających w przyszłości swojego miejsca daleko od rodzinnych stron. Jeśli coś chciałem odkryć - to pełną prawdę o duszy dziecka, skali jego potrzeb psychicznyych, dojrzewaniu, bogaceniu osobowości, rodzeniu się obywatelskich i patriotycznych postaw, altruistycznej etyki, drogi do współczesnego skomplikowanego świata pełnego paradoksów. To był ten tajemny warsztat nauczycielskiej pracy i pełnej satysfakcji osobistej, kiedy się dzieli i radość, i wzruszenie, i sympatię, i miłość, kiedy daje się dzieciom z porywu serca namiastkę szczęścia. Rzecz zdumiewająca i niewiarygodna, ale dzieci to wyczuwały intuicyjnie, czasem spontanicznie i bez chwili namysłu wciskając do ręki cukierek, jabłko, ciastko albo ofiarowując swój rysunek czy kartkę świąteczną. Uśmiechał się zapewne w tym momencie poczciwy Stary Doktor, któremu stworzyłem bliźniaczą szkołę wypełnioną słońcem i uśmiechem.

A skąd wzięły się medale?

Trzeba zacząć od Gdyni, miasta, które skumulowało w sobie i zmonopolizowało ludzką życzliwość. To tutaj mieszkało najwięcej ofiarnych darczyńców, których o nic nie trzeba było prosić. Wielki gmach Polskich Linii Oceanicznych stał przed nami otworem. Dobrym duchem był mgr Ryszard Kulczewski, który miał nieograniczony dostęp do medali i morskich suwenirów, a przedsiębiorstwo bardzo dbało o swój prestiż i sławę, toteż nie zapominano o żadnym wodowaniu statku czy dziewiczym rejsie do nowego, nieznanego portu. Wszyscy zachłysnęliśmy się dostępem do szerokiego wybrzeża Bałtyku i faktem, że polska bandera powiewa na wszystkich światowych akwenach, że staliśmy się krajem morskim. Tej zasługi całego narodu nie przekreśli żaden historyk czy badacz ojczystych dziejów. Dziś i jutro mamy prawo szczycić się tym faktem.

Szerokim strumieniem płynęły więc medale i metaloplastyczne plakiety do Bolesławca, a stąd do wielu przyjaciół szkoły w trakcie licznych spotkań i odwiedzin. Dodam, że morskie medale pamiątkowe PLO otrzymali np.wszyscy Kuratorzy lub Wicekuratorzy Oświaty w liczbie 49 osób, którzy wizytowali szkołę pod kierownictwem Wiceministra Gały. Łatwo wyobrazić ich zaskoczenie i zdumienie, kiedy w lądowym Bolesławcu uczniowie wręczali im morskie pamiątki i suweniry. Gdzie Rzym, gdzie Krym … A jednak.

Z mniejszą częstotliwością, ale dopływały też do nas medale od innych armatorów Wybrzeża : Polskiej Żeglugi Morskiej i “Transoceanu” ze Szczecina, Polskiej Żeglugi Bałtyckiej,”Kogi” - Przedsiębiorstwa Rybackiego w Helu, nie licząc Marynarki Wojennej. Ciekawą historię ma na swoim koncie medal upamiętniający historię jedynego polskiego statku pasażerskiego m/s “Stefan Batory”, następcy słynnego przed wojną m/s”Batory”.

Na tym luksusowym statku brałem udział w uroczystym bankiecie z okazji narodzin /może raczej “odrodzenia się”/ Ligi Morskiej jako uczestnik zjazdu założycielskiego. To była największa uczta w moim długim życiu w stylu hedonistycznych form ucztowania w starożytnym Rzymie. Oczywiście przepych nikogo nie zwalniał z form przestrzegania reguł tzw. wysokiej kultury. Obowiązywała elegancja, pełny komfort, szacunek dla kultury żywego słowa i tym mogła imponować zarówno załoga w paradnych, odświętnych strojach, jak i goście, nie tylko ci z pierwszych stron gazet. Słowem - inny świat i wejście na kilka godzin do krainy baśni arabskich z tysiąca i jednej nocy.

Bogate menu pięknie zaserwowane: homary, langusty i inne owoce morza, srebrna zastawa, Świece na stołach, orkiestra, piosenkarki, szampan i … pamiątkowe medale pachnące morzem. Prawie niewidoczna, dyskretna obsługa. Wreszcie bal z udziałem chyba setek par. Światła wyselekcjonowane, stwarzające intymny nastrój, łagodne lub mocno jarzące się w wielu miejscach. Egzotyczne owoce i kawa po zmianie dekoracji stołu. Zupełnie inny świat luksusu.To prawda, że morze żywi i bogaci.

Namiętnym zbieraczem gadżetów, a więc i medali, był naczelnik Henryk Sikorski. Wyłożył nimi ściany obszernego mieszkania, ale też chętnie dzielił się nimi z przyjaciółmi, do których zaliczył także mnie i moją szkołę. Jeszcze inne podejście do tematu reprezentował niezapomniany Teofil Grydyk. On dzielił trofea imiennie, wiedząc, że otrzymane dary i tak przekażę do zbiorów muzealnych “Ósemki”. Rytuał rozmowy darczyńcy był zawsze podobny :

- Pamiętaj, te medale daję tobie do prywatnej kolekcji. Dla szkoły mam inne, kilkanaście sztuk, ale sprawdzę, czy zachowałeś te, na których mi bardziej zależy. Mam wielu przyjaciół nowe nabytki to żaden problem.

Nie były to czcze przechwałki. Teoś wszędzie trafił, dla szkoły wślignąłby się do mysiej dziury, by zdobyć nowe eksponaty. Wspaniały, wyjątkowy człowiek. Potrafił skutecznie zaczarować nawet dowódców kolejnych statków czy zebrać wśród marynarzy macierzystej załogi dewizowe datki na zakup np. maski murzyńskiego szamana.

Jeszcze wspomnę o “wizytacji” sopockiego Grand - Hotelu na zaproszenie Kapitana Ż. W. Jana Wiśniakowskiego, który na mój wniosek został Honorowym Obywatelem Bolesławca, jednym z pierwszych po wojnie. To też było przyjęcie ekskluzywne, tyle że w małym, kameralnym kręgu. Nienaganne maniery, kultura osobista, sympatyczna narracja - to dokładnie zapamiętałem. Kapitanowie statków to była wyróżniająca się kulturą elita w służbie morskiej Rzeczypospolitej. Wspaniali ludzie,ofiarni, prawdziwi patrioci.

Zapamiętałem przepiękny drewniany rzeźbiony stół w kolorze czerwieni w prywatnym gabinecie mieszkania kapitana. Arcydzieło hinduskiej sztuki snycerskiej, zadziwiające urodą w precyzyjnym wykonaniu każdego detalu. Marzyłem o takim meblu we własnym lokum z myślą o upodobaniach żony. Niestety, nie wszystkie marzenia spełniają się w ludzkim życiu. Żony nie ma już od 14 lat, więc i stół z Indii w moim eremie nie jest potrzebny. Ale marzenia o minionym szczęściu uparcie powracają.

I jeszcze jedno medalowe wspomnienie. To wyróżnienie otrzymałem z okazji 60 - lecia Gdyni. To miasto jest młodsze ode mnie, ale jakże piękne i bliskie mojemu sercu. Kocham Gdynię, kolebkę wielu przyjaźni i niezapomnianych przeżyć. Czy jeszcze ją zdążę zobaczyć, bo już wszyscy druhowie lat dojrzałych odeszli na drugą stronę życia … A przecież ich wszystkich pamiętam.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz