piątek, 21 listopada 2014

CZAS SPEŁNIENIA



LIST OD PREZYDENTA MIASTA TCZEW z datą 14 stycznia 2013 r.

Szanowny Panie,

Pozwoliłem sobie na napisanie tych kilku słów po znalezieniu w internecie informacji o Panu,m.in. o tym, że jest Pan radnym w Bolesławcu i jest to sposób na dotarcie do Pana.

Był Pan moim nauczycielem w roku szk. 1955/56 w Nowej Wsi. Ciepło wspominam ten okres, kiedy pojawił się Pan wnosząc jakby świeży powiew, jakby otwierając szerzej okno na świat. Do dziś pamiętam Pańskie ilustrowane lekcje z historii np. wojna francusko - pruska czy historia wozu Drzymały. Szczególnie imponował mi Pański talent plastyczny i zaangażowanie, kiedy to np. na lekcji rysunku całą lekcję malowałem, przy Pańskim cierpliwym prowadzeniu, akwarelą latarnię morską w Rozewiu w księżycowej poświacie. Pamiętam też jak na 100-lecie śmierci A. Mickiewicza narysował Pan ołówkowy portret młodego Adasia. A z jakim zainteresowaniem oglądaliśmy francuski rower czy maszynę do pisania, na której napisał mi Pan podanie do szkoły.

Przyczynił się Pan w znacznym stopniu do tego, że nie zostałem na wsi u przysłowiowego kowala. Tak się złożyło, że nosiło mnie po kraju i w końcu wylądowałem na Wybrzeżu z dala od rodziny, co zwłaszcza w starszym wieku jest odczuwalne. I jak to w tym wieku coraz częściej wspomina się dzieciństwo, a szczególnie kiedy jest się daleko od miejsc, w których się kiedyś przebywało.

Podziwiam Pana życiowy wigor, że jeszcze działa Pan w Radzie Miejskiej, organizuje wystawy, a przede wszystkim tworzy obrazy na te ekspozycje.

Byłoby mi bardzo miło, gdyby zechciał Pan odezwać się, dla uproszczenia np. e-mailem, a tymczasem kończąc przesyłam pozdrowienia i, że to jeszcze pierwsze dni roku, życzenia aby był on pomyślny, a szczególnie by dopisywało zdrowie.

Z poważaniem

Ferdynand Motas 

Kilka bardzo osobistych refleksji i uwag pisanych z porywu serca, bez intelektualnego uporządkowania hierarchii wartości. W moim bardzo długim życiu znalazł się ponad 3-letni czas na dramat dziecięcej niewolniczej pracy na tzw. robotach przymusowych w Niemczech, na opłakiwanie okrutnej śmierci młodszego o rok brata, który już nie powrócił do Polski. Nie znam końcówki losu ojca zabranego z transportu uciekinierów przed nacierającym od wschodu frontem wojennym. Żandarmi zabierali wszystkich mężczyzn, żaden z nich już nie powrócił do ewakuowanej w popłochu rodziny. Jedyne bolesne wspomnienie pożegnalne to nieogolona i mokra od łez twarz ojca, w którą wtulałem się aż do bólu. Ostatni akord zamykający tragiczne dzieciństwo.

Młodość 17-latka zamknął bezpowrotnie 9-miesięczny pobyt w sanatorium “Gryf” w Połczynie Zdroju /tak, tak - było to możliwe w powojennych siermiężnych latach, kiedy biedę dzieliliśmy równo między wszystkich/. Leczenie przyniosło tylko częściowy sukces : bezwładnego przewieziono mnie karetką pogotowia aż z Białegostoku na Pomorze, stąd wróciłem po wielu miesiącach sam pociągiem na Dolny Śląsk z trwałym i nieodwracalnym uszczerbkiem zdrowia. Prysły bezpowrotnie marzenia o zawodzie leśnika czy malarza, nędza wyzierała z każdego kąta pustego mieszkania. Szara młodość wymagała twardych decyzji z pominięciem romantycznych marzeń. 

Wiek dojrzały wypełniła po brzegi praca, która z biegiem lat przekształciła się w życiową pasję. Niepostrzeżenie stałem się nauczycielem z wyjątkowymi pokładami empatii dla dzieci. Czy zdecydowała o tym własna sieroca dola, bolesne doświadczenia lat wojny, trauma po śmierci bliskich - nie wiem. Emocjonalna nadwrażliwość manifestowała się w obronie krzywdzonego dziecka, stanowiła etyczny wyznacznik codziennego postępowania. Zafascynował mnie korczakowski model wychowawczy, do którego z racji upływu czasu wniosłem wiele poprawek, uwspólcześniając i aktualizując formy pedagogicznego i psychologicznego oddziaływania. Jeśli po ponad pół wieku szuka mnie dawny wychowanek w cybernetycznej przestrzeni i pięknie, mądrze i precyzyjnie maluje świat swego szkolnego dzieciństwa z moją w nim obecnością - mogę tylko wzruszyć się i wyrazić swoją wdzięczność za dobrą pamięć.

Uczniowie tamtych lat byli inni, mocniej i trwalej doświadczeni przez życie, bardziej dorośli i odpowiedzialni za czyny i codzienność przeżywaną w rodzinie i na forum rówieśniczym szkoły. Nie głaskało ich życie po głowie, wielu miało sękate od pracy dłonie i zakodowaną w sobie niechęć do uczenia się czy rywalizacji w grupie. Nie przelewało się dzieciom i rodzicom w wieśniaczych domach, nie istniało pojęcie luksusu, czasem doskwierał wszystkim głód. Deficyt ciepłych uczuć manifestował się nierzadko autentycznym przywiązaniem do nauczyciela, którego dziecko idealizowało i naśladowało. Dominowały panie nauczycielki, zawód ten został po wojnie sfeminizowany w najwyższym stopniu i wchłonął w zasadzie osoby identyfikujące się z wybraną niełatwą profesją, chociaż czasem pozbawione wielu przymiotów charakterologicznych przydatnych czy nawet niezbędnych w kontaktach zwłaszcza z małymi dziećmi. Dla wielu “nasza pani” wypełniała wszystkie cechy ideału - kobiety, matki, zaufanej przyjaciółki, życiowego przewodnika i mistrza.

Jako młody i mało doświadczony nauczyciel trafiłem do miejscowości Nowa Wieś koło Zebrzydowej z nominacją na kierownika 7 - klasowej szkoły podstawowej. Stary budynek, ciasne klasy, miniaturowe pseudo-boisko, tłok w izbach lekcyjnych, kaflowe piece, oddzielny budynek z kancelarią szkoly i tzw. dom nauczycielski, a na dodatek odwieczna “wojna domowa” między dwoma zwaśnionymi nauczycielami starej daty. Coś z historii uwiecznionych przez A. Fredrę, których nie będę opisywał ani streszczał.

Dla mnie najważniejsze były w szkole dzieci i warunki ich nauki. Lgnęły do mnie, ufne i dojrzałe przed czasem w trudnych obiektywnie warunkach powojennego życia. Ubarwiałem im lekcje szkicami i rysunkami na zdezelowanej tablicy, wyczarowywałem wiedzę o świecie realnym, chociaż niedostępnym, uczyłem szacunku dla ojczystego języka i jego piękna, czasem wykonywałem na dużych kartach bristolu tablice ortograficzne jako pomoce naukowe. Dziś już nie pojmuję, jak na wszystko znajdowałem czas, bo istniało też harcerstwo i koła zainteresowań, częste spotkania z rodzicami, prowadzenie kursów dla analfabetów i mnóstwo innych zajęć. Słowem - normalna, standardowa szkoła wzbogacona o nauczycielską życzliwość i ciepło kobiecych dłoni zwłaszcza najmłodszych wychowawczyń. Dzieci zaczęły identyfikować się ze “swoją” szkołą, integrować z jej poczynaniami, uczyły się ról społecznych i umiejętności aktywnego życia w grupie. Szkoła stawała się ich drugim domem, ciepłym, słonecznym i bliskim sercu.

Kochałem te obce, biedne w gruncie rzeczy dzieci, one też odwzajemniały ciepłe uczucia. Szokiem było to, że wcześniej nikt na tej płaszczyźnie nie szukał porozumienia. Dlaczego ? Nie wiem. Ale tę “emocjonalną rewolucję” natychmiast wsparła moja przyszła żona, sierota po zamordowaniu przez Ukraińców rodziców, kiedy była jeszcze niemowlęciem, skierowana po ukończeniu Liceum Pedagogicznego w Przemyślu nakazem pracy na Dolny Śląsk. Także na Rzeszowszczyźnie lała się polska krew z winy bandytów UPA. Rachunku krzywd nie da się wyrównać. Ważne, że nasze pokolenie dzieci wojny - moje i zmarłej już żony - wniosło do pedagogiki odświeżone treści złotych myśli z panteonu wielkich pedagogów - nie tylko polskich - z wyeksponowaniem sfery emocjonalnej potrzeb dziecka, ucznia, młodego człowieka. Zweryfikowało praktycznie sens innowacji i nowatorstwa pedagogicznego w tym rozległym obszarze poszukiwań twórczych z satysfakcjonującymi efektami. I to jest godne zapamiętania i wdrożenia w modelu współczesnej XXI - wiecznej szkoły.

Samotność, starość, kalectwo… Trzy przeklęte słowa odmieniane we wszystkich przypadkach. Znam ich gorzki smak z autopsji. Współcześni “uzdrawiacze duszy” malują je całą przebogatą paletą barw. Kłamią, koloryzują. montują złudne atrapy normalności, szacunku dla doświadczenia ludzkich biografii. Hochsztaplerzy nadęci urywkami zapożyczonej wiedzy książkowej wyszukują i oklaskują w starości cechy i przymioty, których po prostu nie ma i byc nie może z przyczyn obiektywnych. Jeśli wojennemu herosowi wmawia się bohaterstwo i w tym samym zdaniu pozbawia się go prawa do przeżywania najgłębszych uczuć - czyniąc go emocjonalnym wrakiem - budzi to protest i zaskakuje prymitywizmem osądu. Dopuśćcie do głosu samych zainteresowanych, których narażacie na śmieszność w opinii wielopokoleniowego audytorium. czego byłem wielokrotnie naocznym świadkiem. Nie taniec i biesiadna wódka są potrzebne starym ludziom, ale ciepło rodzinnego domu, życzliwość, uśmiech, zainteresowanie, możliwość realizowania ostatnnich w życiu pasji. Sympatia i pomoc otoczenia, a nie kwiatek z uściskiem dłoni prezesa. Blichtr towarzyszył nam, starym ludziom przez długie lata życia, teraz pora na refleksje bliższe transcendalności, na myśli z górnej półki, z panteonu filozoficznego, także na bogatsze doznania, przemyślenia, nauki, wymianę i doświadczeń. Jeszcze żyjemy, jeśli nie pełnią życia, to przynajmniej tą bogatą jego cząstką, która mieści w sobie przebogaty koloryt i ważne zdobycze intelektualne, emocjonalne, etyczne czy estetyczne. To wszystko możemy bezinteresownie ofiarować innym, swojemu otoczeniu, bliskim i znajomym.

Istnieje też pojęcie samotności z wyboru, introwertycznej. To może być efekt traumy, niskiej samooceny, świadomości nienadążania za wartkim rytmem współczesnego życia, złego stanu zdrowia, skłonności do depresji, alienacji w życiu rodzinnym. Ten stan rzeczy także trzeba zaakceptować, jeśli próby kolejnej socjalizacji i życia w kręgu przyjaciół nie przynoszą oczekiwanego efektu. Zbyt mocno różnimy się od siebie w kategoriach psychologicznych, żeby dyktować innym model życia czy konkretne rozwiązania. Długie 14 lat po śmierci żony przeżyłem samotnie, bez pokusy szukania partnerki i nie żałuję tego trudnego czasu próby przewartościowania biografii. Dorosły i odeszły w szeroki świat wnuki, pokończyły ekskluzywne uczelnie, doczekałem się kilkuletniego prawnuka /przyszłego malarza, bo to dziś jego ulubione zajęcie ?/, ustabilizowały swoje miejsce na ziemi. Ja wciąż uparcie trwam w kręgu swoich pasji i zainteresowań, niechętnie uzewnętrzniając ciekawsze epizody z bogatego życiorysu. Jeśli spotyka mnie łut szczęścia w postaci niespodziewanego listu od dawnego ucznia - mam pełną satysfakcję jako spełniony nauczyciel i człowiek. Bo szczęście nie jedno ma przecież imię. I to wystarczy do zadumy i odległych w czasie wspomnień, to odmładza i odświeża, wzbogaca osobowość, wzmacnia nić istnienia, łączy zerwane więzi, wyzwala gamę uczuciowych doznań - pięknych, niepowtarzalnych, jedynych w swoim rodzaju. Przypomina młodość i czas tworzenia rzeczy ulotnych i trwałych, wydłuża smugę cienia, w której wyszukuję znajome twarze tych ludzi, których kochałem, ceniłem, z którymi przyjaźniłem się i rozstawałem, by spotykać się znów po latach. Aż trudno uwierzyć,ilu przyjaciół odszukałem we wspomnieniach, ilu mi dziś bardzo brakuje, z iloma wędrowaliśmy po wyboistych ścieżkach fascynującego życia. Oni wyprzedzili mnie na finiszu, a szkoda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz