sobota, 23 stycznia 2016

TRYPTYK O NIEWOLI I UMIERANIU. EGZEKUCJA. Część 2.


Erich Koch podpisał w Białymstoku “humanitarny” wyrok: za pomoc udzielaną ruchowi partyzanckiemu w Puszczy Białowieskiej : rodzina mieszkająca w Skupowie zostaje skazana na bezterminowe roboty przymusowe w Prusach Wschodnich. Czy taka była treść morderczego dokumentu? Nie wiem. Nikt nie bawił się w subtelności prawne, rolę sędziego i kata spełniał wysokiej rangi hitlerowski urzędnik, który za parę lat zostanie stracony wyrokiem legalnego powojennego sądu po długim procesie. Akta obnażą sadyzm i nieludzkie oblicze nazistowskiego kata z Podlasia. 

Walcząca na wschodzie z Rosjanami III Rzesza musiała zwiększyć wojenny wysiłek, trzeba było kopać okopy i wzmacniać umocnienia na podbitych ziemiach, pracować w fabrykach zbrojeniowych, które wciąż wypluwały ze swego wnętrza czołgi i śmiercionośne armaty, budować przyszłość wielkiego germańskiego imperium poprzez niewolniczą pracę milionów cudzoziemców, głównie Słowian o statusie niewolników. Nie miało znaczenia, że rzekomym “bandytom” nie udowodniono winy, że skazańcy nie przyznali się do zbrodni oporu przeciw okupantowi. Oni byli po prostu wyjęci spod prawa. To ludzie - zwierzęta, zdolne jedynie do wyniszczających fizycznie organizm robót, pozbawione psychiki ludzkie roboty. Okrutne stwierdzenia? Niestety - boleśnie prawdziwe, zaczerpnięte z autopsji.


Zapamiętałem długą, zdawać się mogło bezkresną podróż na północ i wschód w tzw. bydlęcych wagonach. To specjalny rodzaj środków transportu kolejowego w czasie wojny, służący głównie do przemieszczania olbrzymich mas ludzkich, ale też zwierząt i innych “towarów”. Drewniane wagony z hitlerowską symboliką, z małymi zakratowanymi lub zabezpieczonymi drutem kolczastym okienkami do przewietrzenia i szerokimi drzwiami na rolkach zasuwanymi i zamykanymi żelazną sztabą od zewnątrz, umocnione wielką żelazną kłódką. Taka jeżdżąca po szynach wielka klatka, w której tłoczyło się kilkanaście rodzin z dziećmi, odbywających parotygodniową podróż w nieznane. Bo targ niewolników zaczynał się na kilku stacjach docelowych, np. Tilsit czy innych. Tam przyszli właściciele bezpłatnej “siły roboczej” odbierali swój zamówiony zgodnie z potrzebami kontygent “żywego towaru”.

Wcześniej - wyznaczono termin wyjazdu i ilość podręcznego bagażu - tyle, ile można udźwignąć w ręku. Trzeba było wiązać w tobołki pościel i ciepłe ubrania, zabrać przede wszystkim suchary, parę łyżek i jakieś nietłukące się naczynia - kubki, talerze czy garnki. Typowo cygański ekwipunek : podręczny, lekki i trwały. Najważniejsze były chlebowe “suchary”, one pozwalały przeżyć, zaspokoić ssący trzewia głód … To był prawdziwy eliksir życia, chroniony jak najcenniejszy skarb. Dobrze wysuszone - prawie nie pleśniały, a polane wrzątkiem - pachniały świeżym wiejskim chlebem. Stawały się wówczas zawiesistą zupą, a po dodaniu do gęstej zawiesiny sacharyny smakowały jak przepyszny deser. Już wkrótce miałem poznać smak zupy z pokrzywy i lebiody, zupy ziemniaczanej i z kalarepy, zawsze postnej, osolonej do smaku, stanowiącej główne danie obiadowego menu. Nie przez dzień czy miesiąc - tak jedliśmy przez ponad trzy lata, kiedy przyszedł czas agonii nie tylko niewolników, ale całej III Rzeszy. Ze wschodu docierała kanonada dział, a nasi właściciele i “władcy” stawali się coraz mniej butni, za to bardziej ludzcy. To jednak nastąpiło znacznie później.

Jechaliśmy więc w ciasnych wagonach do Prus Wschodnich. Zimno, głodno, strasznie. Głód, strach i umieranie towarzyszyły nam bez końca. Także krzyki żandarmów i konwojentów, kontrole, przekleństwa, bicie bez powodu, sadystyczne znęcanie się zwłaszcza nad mężczyznami. Codzienna groza wojny. Długie, niepotrzebne postoje na małych stacyjkach. Wrzaski : - Raus ! - i wypędzanie nas z wagonów, brutalny przegląd bagaży, zezwolenie na picie wody ze stacyjnych pomp, znów upychanie podróżnych w zamykanych z hukiem wagonach, oczekiwanie na gwizd lokomotywy i dalszą jazdę, zwykle w nocy.Za torami laski sosnowe, mokradła, czerwone dachy mijanych wiosek, orne pola i znów to samo, jak w kalejdoskopie. Małe dzieci płakały, gorączkowały, wymiotowały, chorowały. Także umierały w zaduchu, w chłodzie słotnej jesieni, w ziąbie nocnych przymrozków. Ludzie byli brudni, cuchnący i zawszeni, wynędzniali i zrozpaczeni. Dla wielu ta dziwna i długa jazda oznaczał ostatnią podróż życia. Nie zaglądał tu lekarz ani pielęgniarka. Smród odchodów zatykał oddech. - Bydło ! - pogardliwie zatykali nosy żołnierze konwojujący transport, kiedy otwierali drzwi wagonów na postojowych stacjach.


Gorączkowaliśmy z bratem, dusił nas kaszel, maligna stawała się prawdziwym dobrodziejstwem. Wychudzone twarze rodziców /noszące piętno białowieskiego okrucieństwa gestapo/ zaglądających w oczy i kładących dłonie na naszych rozpalonych czołach stały się codziennym rytuałem. Tak mierzyli spadki i wzrost temperatury. Nam było wszystko jedno : subtelna pieszczota matczynej ręki ścierała krople potu, na krótko chłodziła rozpalone czoło, dawała poczucie bezpieczeństwa. Potem trwaliśmy w męczącym półśnie. Śmierć? Tego pojęcia jeszcze nie przyswoiliśmy do końca. Agonia trwała, dogorywaliśmy przy bezsilności i bezradności rodziców, przy ich rozpaczy i cierpieniu.

Ale to jeszcze nie koniec bolesnych doświadczeń, bo przecież mieliśmy przez oprawców długie umieranie, zaprogramowaną śmierć na raty. Dojechaliśmy do ostatniego etapu i kresu podróży, W naszym dziecięcym odczuciu trwało to całe wieki. Nic dziwnego - w tym samym kierunku zmierzały niemieckie eszelony wojskowe wypełnione po brzegi bronią - działami, czołgami, rozmontowanymi samolotami i uzbrojeniem, które widzieliśmy pierwszy raz w swoim krótkim jeszcze życiu. Te składy pociągowe miały pierwszeństwo przejazdu, nasze wagony spychano na bocznice kolejowe, musieliśmy czekać nawet bardzo długo. To płynące na wschodni front uzbrojone żelastwo budziło grozę swoją ilością i charakterem. Pancerna żelazna rzeka wydawała się nie mieć końca. 

Na stacyjnym peronie odebrał nas pełnomocnik bauera-latyfundysty Dawida Penschucka i zawiózł furmanką do rodowego ogromnego majątku w Schorningen /kreis Elschniderung /. To miejsce wydawało się nam rajem na ziemi po długiej podróży ; drewniane baraki podzielone dyktą lub deskami na niewielkie sektory rodzinne - jednoizbowe mieszkania z wbudowaną kuchnią, a ściślej - z żelaznym piecykiem, który ogrzewał wnętrze i nadawał się do gotowania jednodaniowego posiłku /umożliwiały to kilku rodzajów fajerki czyli metalowe płaskie koła o różnej średnicy/. Złudzenia i optymistyczne nadzieje prysły niebawem ; baraki były poszyte wiatrem i bardzo ciasne po ustawieniu żelaznych łóżek z siennikami wypełnionymi słomą i suszonym zielskiem. Rano budziliśmy się obolali i zziębnięci i dopiero po zatkaniu przez rodziców szpar między próchniejącymi deskami mchem było nieco cieplej we wnętrzu naszego niewolniczego “hotelu”. Z biegiem czasu zatarły się wspomnienia o makabrycznej podróży w bydlęcych wagonach. Zaczynaliśmy uporczywą walkę o fizyczne i biologiczne przetrwanie.

“Dobry” Niemiec zafundował też naszym kilkunastu nowym rodzinom wspólną kolację : obrane z łupin zimne ziemniaki polane jakimś sosem /zapewne z zsiadłego mleka zmieszanego z solą/, których smak utkwił mi w pamięci na ponad pół wieku i trwa do dzisiaj. Mogę go precyzyjnie odtworzyć, choć takiej kompozycji kulinarnej nie potrafiłbym zbudować.

Pierwsza kolacja po wielu tygodniach jazdy i smakowanie sucharów polanych wrzącą wodą - to było przeżycie wyjątkowej rangi. Byliśmy głodni, brudni, zawszeni, wycieńczeni i schorowani, u kresu fizycznej i psychicznej wytrzymałości. Takimi nas przywitała znienawidzona ziemia niemiecka, która zabrała później swój łup w postaci życia brata i ojca.


Ale teraz zaczynał się etos pracy dorosłych i dzieci. Niemiecki bauer nie pozwalał na luksus odpoczynku, a organizował działania z zegarmistrzowską precyzją - od świtu do nocy, na całym ogromnym obszarze ziemskiego majątku. Mnie przypadło w udziale pasanie koni, pomoc w warzywniku, gromadzenie chrustu w lesie i wspieranie starszych parobków w ładowaniu i wożeniu drewna. Najgorsze było wiosenne przebieranie zmarzniętych ziemniaków zakrytych słomą w długich paru metrowych kopcach, kiedy przemarznięte ręce odmawiały posłuszeństwa i groziło ich odmrożenie. Z młodszym bratem piłowaliśmy grube pnie drewna na mniejsze klocki, które później rąbaliśmy z trudem ciężkimi siekierami na mniejsze części.

“Ludzki pan” tylko jeden raz złapał mnie na nieróbstwie, kiedy skryty w wysokiej trawie leżałem na plecach wpatrzony w chmurzące się niebo. Podszedł bezszelestnie i dopiero piekący ból brzucha stał się zapowiedzią nieszczęścia. Ciosy bambusowej laski były bolesne, bezlitosne i celne, a bicie przypominało straszliwy rytuał : metodyczne, miejsce przy miejscu, bez cienia litości i współczucia. Zakrywałem twarz dłońmi, chroniłem głowę łokciami, usiłowałem zerwać się na nogi i uciekać- wszystko na próżno. Piekło, bolało nieludzko, płakałem, krzyczałem, wołałem o ratunek - bez skutku. Z rozbitego łokcia krew ściekała na twarz, wsiąkała w łąkę, krwawiły plecy. Egzekucja trwała i trwała bez końca. Czerwone i czarne koła plątały się przed oczami, szum w uszach, słodko-słona krew w ustach i wszystko pokrywa ciemność. Jeśli tak wygląda śmierć - to ją przeżyłem w dzieciństwie. Skatowanego do nieprzytomności znaleźli mnie wieczorem wracający z pracy w polu robotnicy. 

Obudziłem się na pryczy barakowego łóżka. Pokrwawionym i posiniaczonym ciałem wyczuwałem każde źdźbło trawy w prymitywnym pseudo materacu. Całe ciało bolało, puchło, czerniało, uwierało, kłuło. Gorączkowałem przez kilka tygodni. Leczenie? Zimne kompresy i jakieś napary z dziko rosnących ziółek, które znała tylko mama. Potem znów stanąłem na nogach …


Co jeszcze - prócz bólu - zapamiętałem z tej egzekucji, twardej lekcji niewolniczego życia? Krnąbrne konie rzeczywiście wyrządziły spore szkody w zbożu. Syn bauera podobno zginął pod Stalingradem, więc starzec szukał swego wyrównania rachunku krzywd / ? /. To na szczęście jedyny przypadek, kiedy Niemiec twardą laską wypisywał na mojej skórze dekalog obowiązków / praw? / dziecka - niewolnika z Polski. Miałem 9 lat i zapamiętałem tę naukę na całe życie. Skutki? Jako 17-latek w lekarskich dokumentach miałem wpisane 65 proc. utraty zdrowia, krzywicę, dyskopatię, przepuklinę, porażenie rogów przednich rdzenia kręgowego /polio/ z bezwładem i niedowładem kończyn itd. 

Zmasakrowane ciało obroniło się przed śmiercią, skutki celnych, wyrachowanych ciosów laski okazały się tragiczne dla kośćca i systemu nerwowego. Nawet po wielu latach.

Tę świadomość mam dzisiaj, tę wiedzę zdobyłem w opisach eksterminacji polskiej ludności i jej skutkach, w opiniach medycznych autorytetów. Dlaczego musiałem cierpieć, za co cierpieliśmy wszyscy? Czy taką krzywdę można “wyrównać”, otrzeć łzy i ból pieniędzmi, markami RFN? Tych parę groszy, które rząd niemiecki wypłacił b, robotnikom przymusowym - a właściwie niewolnikom III Rzeszy - w ramach Fundacji Polsko - Niemieckie Pojednanie /niewiele ponad 3 tysiące zł/ to autentyczna jałmużna, żałosna kpina i upokorzenie. Nie będę tego szerzej komentował. Dodam jedynie, że ten “wielki” wysiłek finansowy nasi “przyjaciele” zza Odry rozłożyli aż na dwie raty …

Inną “pamiątką” po robotach przymusowych pozostały odmrożone uszy w czasie mroźnych zim w Prusach Wschodnich, których nie dało się wyleczyć - mimo upływu czasu - do dzisiaj. Siarczyste mrozy i niedostatki garderoby dziesiątkowały ludzi słabych. Trudno zliczyć drewniane krzyże na kopcach ziemi, które po paru miesiącach stawały się anonimowymi mogiłami, najczęściej małych dzieci. Takie było prawo dnia na obcej, wrogiej ziemi, taki wymiar hańby i zbrodni ludobójstwa. O tym wielu z nas już zapomniało lub nie chce pamiętać. A przecież stanowi to tragiczne ostrzeżenie przed zbiorową nienawiścią i narodowym szowinizmem.


W tej ponad trzyletniej dziecięcej martyrologii brakowało chwil jasnych, wspomnień ciepłych, wydarzeń pamiętnych, jak w każdym życiu. A jednak zdarzały się wydarzenia rodem z kolorowych bajek, które nie zagubiły się w kruchej coraz bardziej pamięci. Kiedy któregoś dnia dużym wiadrem nabierałem z zarośniętego trzciną kanału wodę dla pojenia koni - zgarnąłem całą ławicę złoto-czerwonych karasi. Cóż to była za uczta w baraku, jak bardzo smakowały nam ryby, które jadłem pierwszy raz w życiu i których wszyscy mogliśmy najeść się do syta. Drugiego dnia w tym samym miejscu złapałem zaledwie kilka małych rybek, kolejnego - wcale : wodna spiżarnia wyschła … Ale nauczyłem się polować na nieruchomo stojące w wodzie młode szczupaki : wystarczyło delikatnie zamulić otoczenie i ryba stawała się łatwym łupem. Rzadkie to były trofea, ale ceniliśmy je na wagę złota, bo głód ciągle skręcał kiszki. Z biegiem czasu odważniej i ostrożniej uszczuplaliśmy warzywnik bauera o ogórki, marchew, groch, kalarepę i inne warzywa. To stanowiło naturalny odruch i warunek przeżycia, bo kartkowe przydziały chleba, rzadko trafiającej się buraczanej marmolady czy sacharyny po prostu nie wystarczały. Podobno jedliśmy czarny chleb z trocinami, bez smaku, z dodatkiem soli, mało przypominający nasze dawne ojczyste suchary. Zbieraliśmy z bratem grzyby, czasem znaleźliśmy parę garści jagód i jakoś egzystowaliśmy. Zawsze głodni - przez długie ponad 3 lata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz