środa, 20 stycznia 2016

TRYPTYK O NIEWOLI I UMIERANIU - część I


To tylko oderwane strzępy wspomnień dzieciństwa. Złego, przeklętego dzieciństwa. Bez literackiej fikcji i upiększeń. Brutalny dokument czasu minionego. Czasu nienawiści i pogardy dla człowieka. Krzyk rozpaczy, ostrzeżenie i przestroga. Ale nie rachunek krzywd do wyrównania : ich wynagrodzić się nie da. U schyłku dożywanych dni można tylko przebaczyć. Czy zapomnieć?

Urodziłem się w sercu dziewiczej kniei, w przepastnej głębi Puszczy Białowieskiej. Dla mnie nie ma piękniejszego miejsca na ziemi - to moja mała i duża Ojczyzna, najwspanialsza w krasie lata, porywająca kolorytem jesieni, cudowna w pełnym rozkwicie wiosny,kiedy urzeka kobiercami błękitnych przylaszczek w szarości opadłego z drzew igliwia, zeschłych liści i zieleni mchów, kusząca wonią wawrzynka - wilczego łyka, a potem wybuchająca prawdziwą orgią barw w dostojnym sąsiedztwie wiekowych dębów i omszałych sosen czy świerków. Tyle kipiącego i przelewającego się bujnymi falami życia próżno szukać gdzie indziej. Może z nimi rywalizować chyba jedynie hojna przyroda tropiku. Ten prawdziwy cud natury był moją prywatną własnością zaledwie przez kilka pięknych lat krótkiego dzieciństwa.

Pamiętam, po pierwszych przymrozkach ojciec przynosił w workach przemarznięte dzikie jabłka, smakowite w konfiturach z żurawiną i kompotach, leszczynowe orzechy i ostatnie przed zimą grzyby. Znał i kochał ten stary, wiekowy bór, który bez przerwy karmił nas jagodami i grzybami, malinami, jeżynami i smakołykami, których nazwy dziś już nie pamiętam. Zanurzaliśmy się z młodszym bratem i nierozłącznym psem Dunajem /nie wiem, skąd takie dziwne imię o olbrzymiego wilczura/ w półmrok najbliższych zagajników, by prawdziwki, surojadki i czerwone kozaki zbierać i składać w wysokie sterty, bo nie mieściły się w koszu. Potem przynosił je do domu niezawodny tatuś tropiący nasze leśne ślady. Drewniany barak zawsze pachniał borem, przed nim kwitły malwy i siadające na nich motyle, szumiały roje dzikich pszczół, z których pobrany wysoko w drzewach skrytych barci pyszny miód złocił się w rzędach słoików domowej spiżarni. Świergot ptaków nie ustawał nawet zimą, kiedy budził się każdy nowy dzień. Śnieg nierzadko zasypywał dom aż po dach, trudno było otworzyć drzwi na zewnątrz, w miałkim puchu kopaliśmy z bratem długie korytarze - tunele. Drzewa przypominały krainę z japońskich bajek. Jeśli kiedyś istniał biblijny Eden - był zapewne podobny do mojej ukochanej Puszczy, dzikiej i pięknej w każdym detalu czy najdrobniejszym atomie.

… Wojna wdarła się w nasz rodzinny życiorys bardzo brutalnie. Któregoś dnia przeraziły nas nisko lecące nad puszczą ogromne samoloty, które widziałem pierwszy raz w swoim krótkim, dziecięcym życiu. Niemieckie bombowce, potwory z najokrutniejszych, niewyobrażalnych wręcz bajek czy przerażających snów. Długo leżeliśmy z bratem w kłującej trawie, wtuleni w połamane gałęzie krzewów i ciepłe ciało wystraszonego psa. Nie czuliśmy bólu poranionych cierniami twarzy i rąk. Dominował lęk, paniczny strach, przerażenie, szukanie ratunku przed nieznanymi do tej pory wyzwaniami. Uciekliśmy w bezpieczne wnętrze baraku, prosto w ramiona kochanej mamy. Nie pamiętam szczegółów spotkania, słów, gestów, pieszczot. Pamiętam oczy pełne łez i skrywany szloch po kątach. To była wojna. Przeklęta wojna. Zabrała i bezpowrotnie zniszczyła dzieciństwo. Okaleczyła młodość. Zamordowała ojca i brata. Odebrała prawo do radości życia. Skazała na katorgę i tułaczy los. Wdeptała w błoto i krew ludzkie przywileje. Eden przekształciła w piekło.


Wiele razy ze snu budził mnie ponury warkot samolotowych silników w kontekście zwariowanych, dziwacznych obrazów, sennych iluzji i strachów. Takie sny nie niosą psychicznego wypoczynku : dziecko budzi się z krzykiem, przerażone, z trudem wraca do realnie istniejącej rzeczywistości. Nie wiem czy to prowadzi do obłędu. Wiem, że stanowiło to zrozumiałą troskę matki, o czym rozmawialiśmy, kiedy już dorosłem. Nie rozszyfrowałem złożonych zagadek własnej podświadomości, nie wyleczyłem się z własnych zrodzonych wojną kompleksów. To tkwiło jak bolesny cierń przez całe życie, negatywnie wpływając na poziom samooceny. W tym fakcie tkwi również okrucieństwo wojny, choroba nie do wyleczenia, przekleństwo złych doświadczeń, a było ich wiele. Kiedy zanurzam się czasem w refleksjach o przeżywaniu we wspomnieniach kolorowych snów - ten swoisty film przerywa nieprawdopodobny, groźny dysonans dźwięku samolotowych silników na tle dziewiczej pieśni odwiecznego boru. Dziwne? Dlatego też rzadko wracam do wojennej sagi rodzinnej, nawet w kręgu najbliższych mnie osób. Chcę zapomnieć, ale to niemożliwe. Jak zamknąć przeklętą puszkę Pandory? Nie wiem, nie potrafię.

Potem niespodziewanie wtargnęła na rozgrzaną słońcem polankę leśną grupka żołnierzy w zielonych mundurach. Pili wodę ze studni. Jeden miał przestrzelone gardło i woda wraz z krwią ściekała na mundur. Straszliwy szok dla małego dziecka. Więc to jest wojna? Rodzice chronili nas przed jej okrucieństwem, dopóki było to możliwe. Nadchodził nieuchronnie czas apokalipsy.

Kryli gdzieś radio kryształkowe, będące jedynym łącznikiem ze światem. Potem zakopali je w lesie, tuż przed swoim aresztowaniem. Nigdy nie odnalazłem go po wojnie, która zdziesiątkowała i zniszczyła rodzinę, była długim pasmem cierpienia, głodu, bólu, upokorzenia. Dlaczego, za co? Nawet tę tajemnicę rodzice zabrali do grobu. Żeby oszczędzić cierpienia nam, dzieciom. Byli gorącymi patriotami, chociaż nie czuli się bohaterami. Nie mogło być inaczej, skoro mieszkali w głębi lasu, a barakowe lokum komendanta posterunku kolejki wąskotorowej /funkcja służbowa ojca/ idealnie nadawało się na kryjówkę partyzantów. To byli ludzie lasu, o których małe dzieci nie mogły niczego wiedzieć. Pomoc dla nich oznaczała wyrok śmierci. A przecież odmowa współpracy stanowiła zdradę wobec ojczystego kraju. To był temat tabu, bolesny, trudny do rozwiązania, obcy w rozmowach nawet na nieludzkiej ziemi Prus Wschodnich, dokąd wywieźli na w końcu niemieccy okupanci. Tam trwała latami agonia rozłożona na raty, w zgodzie z okrutnym wyrokiem, który zapadł w obłędnych umysłach ideologów hitlerowskiego nazizmu: zniszczyć biologicznie Polaków, poszerzyć przestrzeń życiową dla narodu wybranego i wyższej rasy germańskiej. O tym jeszcze nie wiedzieliśmy.


Życie zachowało pozory spokoju, echami eksterminacji i prześladowań rodzice nie dzielili się z nami. Łzy w oczach matki, smutek na twarzy ojca - to były fakty coraz częstsze i zapewne bardzo bolesne dla kilkuletnich dzieci /rangi ówczesnych doznań w emocjonalnej skali dziś nawet nie próbuję określić czy zdefiniować … /. Dlaczego? Odpowiedź przyniosły następne tragiczne dni.

Nie wiem - czy to wyobraźnia, czy też fakt realny, ale nocą na pogodnym rozgwieżdżonym niebie pojawił się przy księżycu gorejący krzyż, nieruchomy i stabilny. Jechaliśmy wówczas w szpalerze puszczańskich drzew wąskotorową kolejką leśną, taką drewnianą platformą zamocowaną na osiach dwóch par parowozowych kół, popychaną na stojąco długimi kijami /rodzaj drezyny bez mechanicznego napędu, dziwny wynalazek autorstwa zapewne ojca/. Zdumieni rodzice pokazywali palcami zaskakujące zjawisko, które wszystkich wręcz poraziło.

-To zwiastun nieszczęścia - szeptał ojciec, żegnając się zamaszyście, bo był człowiekiem głęboko wierzącym. Pobladła twarz matki, ale nie okazywała na zewnątrz niepokoju.

-Nie strasz dzieci - łagodziła wypowiedź. - Dziwne, ale mamy przecież czas wojny, może to jakieś reflektory przeciwlotnicze z pobliskiej osady Narewka …

Ten epizod wkrótce zapomnieliśmy. Był już rok 1942, mijało gorące lato, noce przynosiły chłód i rosę. Niespodziewanie leśną kolejką z Hajnówki przyjechało gestapo i żandarmi. Obca mowa, krzyki, rewizja, popychanie struchlałych rodziców i ich aresztowanie. Wcześniej siłą wyrwano nas z ich ramion, nie szczędząc uderzeń i przemocy. Niemcy bili po głowach i plecach, bez pardonu, bez litości i współczucia dla dwójki małych, zapłakanych i przerażonych chłopców /miałem 7 lat, brat był o rok młodszy/. Krzyczeliśmy, łkaliśmy spazmatycznie, czepiali ramion i ubrań, nie do końca uświadamiając tragizm sytuacji. Odczuwaliśmy jedynie naoczny fakt wyrządzanej nam krzywdy i brutalną przemoc. Nie broniliśmy kochanych i zawsze opiekuńczych najbliższych nam osób, bo i jak może przeciwstawić się dziecko okrucieństwu, przemocy i sile? 

Na podwórku płonęło olbrzymie ognisko z połamanych i zniszczonych mebli wykonanych przez ojca własnoręcznie. Miał prawdziwie złote ręce : pięknie malował konie i żubry w białowieskiej kniei, szył buty, montował pomysłowe drewniane umywalki i pomysłowy zraszacz do ogrodowych grządek. Rzeźbił drewnianych ludzików, wyplatał koszyki - był fenomenem pracowitości, bo przecież zawodowo zabezpieczał węzeł rozjazdowy wąskotorowej leśnej kolejki, nawet odchwaszczając długie kilometry torów. Teraz płonęły jego obrazy z mściwością i dziką furią wrzucane przez gestapowców do ogniska. Zapewne wiedział, że z muzami i sztuką rozstawał się na zawsze, że do rajskiego Edenu nie ma powrotu.


Pociąg śmierci odjechał w nieznane.

Na noc zostaliśmy sami w zimnym i pustym domu, w smutnym i pozbawionym duszy i piękna martwym baraku. Zamiast codziennego ładu i porządku - okrutny bałagan : resztki poniszczonych mebli, szczątki naczyń, żałośnie rozbita etażerka z okrągłych, białych pni brzozy, którą ojciec wykonał na książki, taki oryginalny leśny regał, który przypominam ze wzruszeniem do dzisiaj … Ileż było w tym miłości, radości, szczęścia …

Wdeptany w ziemie dorobek niebogatej przecież rodziny : walające się po podłodze ubrania, fartuchy mamy, koce, poduszki z wysypującym się pierzem … Krzycząca bezradność i niesprawiedliwość, gwałt psychiczny popełniony na bezbronnych ludziach, niknący odruch buntu. Więc to jest syndrom wojny, który noszę w sobie po dzień dzisiejszy?

Straszliwie długa i pusta noc, którą spędziliśmy wtuleni ciasno w siebie, szlochający rozpaczliwie aż do chwili nadejścia litościwego snu. Budzimy się zziębnięci i jeszcze bardziej przerażeni, nie odczuwając głodu, chociaż mama witała nas zawsze uśmiechem i talerzem dymiącej, pachnącej ziołami i kwiatami zupy. To taki niezapomniany, odkrywany do dzisiaj ciepły zapach dzieciństwa, którego już nie było. Sami w głębi kniei, zupełnie nieprzystosowani do biegu wojennych wydarzeń i okrucieństwa losu. W płóciennych workach wisiały chlebowe suchary, przygotowane przez mądrą i zapobiegliwą matkę przezornie “na czarną godzinę”. Jedliśmy więc te twarde jak kamień suchary popijając wodą ze studni. Jeden, drugi dzień. Zamazały się, zbladły i wytarły odległe wspomnienia, które całymi latami starałem się wykluczyć z pamięci, bo były zbyt bolesne. Świadomie, z premedytacją. Nie umiem do nich wracać i o nich pisać. Tkwią głęboko zakodowane w podświadomości i niech już tak zostanie.

Najbardziej przerażała samotność, nocą straszyły pohukiwania sów i poranne wrzaski dzikiego ptactwa, bo puszcza żyje także po zmroku. Po jakimś czasie odnalazł nas wujek. To było ocalenie, bo rodzice wciąż tkwili w kazamatach gestapo w Białowieży, gdzie ich “przesłuchiwano” biciem, głodówką, prowokacjami, upartym pytaniem o adresy puszczańskich partyzantów i nazwiska przywódców konspiracji. Nigdy nie poznałem szczegółów okrutnej martyrologii. 

Maltretowani fizycznie i psychicznie /oszczędzę opisu detali, na ten temat powstały setki opasłych książek i wspomnień prawdziwych i fałszywych samozwańczych bohaterów/ nie załamali się, solidarnie wytrwali w milczeniu. W mojej pamięci pozostali niezłomnymi bohaterami i patriotami - bez cienia przesady. Po latach padnie tylko jedno nazwisko Wireniuk i oszczędna informacja matki o pomocy na rzecz partyzantów, punkcie informacyjnym i kontaktowym, nocnych wizytach “wujków”, broni chowanej na mokradłach i w bagnach. Nic więcej prócz ostrzeżenia :

-Pamiętaj, żeby z tego nie ciągnąć profitów. Nie byliśmy z tatą bohaterami, byliśmy po prostu Polakami. Nam honory nie są potrzebne, a śmierci bliskich nikt i niczym nie wynagrodzi. Bóg ofiarował nam taki los. Jego wolę trzeba przyjąć z pokorą …


Młodość skłaniała mnie do buntu przeciwko takiej filozofii. Dziś uznaję racje i mądrość mojej matki, która piękniej i pełniej rozumiała patriotyzm i narodową służbę, polskość i ojczyznę, ludzką solidarność i sens pracy organicznej. Nie wstąpiła do ZBoWiD-u, nie otrzymała żadnych splendorów, wyróżnień, medali, żyła cicho i godnie w samotności, oddając serce dzieciom. Zdruzgotane bezpowrotnie marzenia zamieniając na szary codzienny mozół mrówczego wysiłku za urzędniczym biurkiem na kolei. Piękna kobieta o silnej osobowości - pozostała samotna i wierna wyznawanym zasadom etycznym. Nie doczekała się powrotu męża z wojennego frontu pod Berlinem, nie zapomniała i nie przebolała nigdy śmierci młodszego syna, którego własnoręcznie pogrzebała w zmarzniętej ziemi gdzieś na Pomorzu tuż przed wyzwoleniem, owiniętego prześcieradłem, bez trumny i księdza, tylko w obecności współwięźniów idących szlakiem w nieznane. Te akordy nieludzkiej odysei jak kamienie milowe losu zapadły w świadomość i legły ciężarem na resztę dni życia. To prawdziwe okrucieństwo wojny - bez upiększeń, brutalne, tragiczne, bardzo osobiste.

Gestapo nie wypuszczało ze swoich rąk ofiar w sposób bezkarny. Zapada wyrok władcy Podlasia, Erika Kocha : roboty przymusowe w Prusach Wschodnich, rodzinna zsyłka oznaczająca przedłużoną agonię na raty w pracy na rzecz III Rzeszy. Był rok 1942. Powstawał kolejny smutny rozdział wojennej tułaczki, drogi w nieznane, powolnego umierania wśród obcych.

Życiorys dzieci wojny wzbogacał się o nowe treści jakby żywcem zapożyczone z koszmarnego snu. Kaci nie mieli litości dla zniewolonych Polaków …

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz