Potężne gmaszysko z czerwonej glazurowanej cegły wyrosło
przy ulicy Mikołaja Brody w Bolesławcu na dwa lata przed narodzinami XX wieku,
ale mimo uszkodzenia w czasie wojny jednego z narożników dachowych - trwa do
dzisiaj w świetnej kondycji, mocno wrośnięte w dzieje grodu nad Bobrem. Tutaj
rodziła się tradycja polskiej szkoły Ziemi Bolesławieckiej na ciągle
wyrastającym z morza wojennych gruzowisk Dolnym Śląsku, tutaj po raz pierwszy
nadano szkole dumne imię Jana Matejki, tu pojawił się pierwszy w dziejach
lokalnej oświaty sztandar, tutaj zorganizowałem pierwszą i jedyną w kraju
pracownię malarską z prawdziwymi sztalugami, tutaj nawiązaliśmy pionierskie w
Polsce, wyjątkowo przyjazne kontakty z załogą statku-imiennika m/s ‘Jan
Matejko’, co dało początek nowatorskiej idei pedagogicznej wychowania morskiego
młodzieży, a następnie otwarto unikalne w głębi lądu autentyczne muzeum morskie
liczące ponad dwa tysiące oryginalnych eksponatów.
Ta zasłużona szkoła - to moja pierwsza miłość, do której
zawsze powracam z nietajonym sentymentem, rozrzewnieniem, całą gamą ciepłych
uczuć. Tutaj startowałem do długiej i bogatej w wydarzenia kariery
pedagogicznej, tutaj zostawiłem cząstkę własnego serca.
Był rok 1958. Po dwóch latach pracy w nadzorze
pedagogicznym w roli Podinspektora Szkolnego powiatowego Wydziału Oświaty
zdecydowałem się wrócić do pracy z dziećmi na stanowisko kierownika nowo
tworzonej szkoły. Miałem wówczas zaledwie dwadzieścia trzy lata życia, dużo
zapału i energii, piękne plany na przyszłość. Młodość kieruje się najczęściej
mickiewiczowskim zawołaniem ;’mierz siły na zamiary, a nie zamiar podług sił’,
toteż zaczęliśmy z dobranym - również młodym - zespołem pedagogicznym tworzyć
szkołę inną niż wszystkie. I to się nam udało ; stała się szkołą bliską
dzieciom, z której mogły być dumne i z którą identyfikowały się bez reszty.
Dowody. Powojenne polskie szkoły na tzw. Ziemiach
Odzyskanych były siermiężne i anonimowe, nie miały swoich patronów, wzorców
wychowawczych. Wywodzę się z rodziny o głębokich patriotycznych korzeniach,
która została deportowana do Niemiec za opór stawiany okupantom i odmowę
podpisania zdradzieckiej volkslisty. Do dziesiątego roku życia nie widziałem
książki czy zeszytu, za to przymuszano mnie do niewolniczej pracy u bauera.
Moje pokolenie dzieci wojny dręczone na nieludzkiej ziemi za słowiańskość i
polskość patriotyzm miało zakodowany w świadomości wyjątkowo mocno. Szukaliśmy
więc dla szkoły postaci Polaka-patrioty, który mógłby stać się ideałem i wzorem
do naśladowania w codziennym postępowaniu. Wybraliśmy Matejkę i jego piękną
myśl; ‘Ziemi mojej - Polsce - miłość ma należy’, która stała się kanwą edukacji
patriotycznej w ‘Czwórce’. Dopiero później w nasze ślady poszło miejscowe
Liceum Ogólnokształcące otrzymując imię Władysława Broniewskiego, nam jednak
przypadł laur pierwszeństwa i pionierstwa, a póżniej prekursorstwa w wielu
dziedzinach na niwie oświatowej.
Z wielkim trudem powstawała w szkole pierwsza w kraju
pracownia plastyczna ; sam opracowałem projekty dwudziestu sztalug malarskich,
sam zamówiłem je w miejscowej stolarni i nadzorowałem wykonanie, szukałem
sponsorów i mecenasów, bo niekonwencjonalny zamysł budził zdumienie. Wzorem
fortelu sienkiewiczowskiego Zagłoby udało się przemycić ten pomysł i
przechytrzyć ówczesne władze oświatowe niechętne innowacjom. Uczniowie tworzyli
fantastyczne dzieła malarskie, które zdobiły wnętrze gmachu. Nie mogło być
inaczej ; szkoła nosiła dumne imię Jana Matejki...
Napisałem o tym ciepły w treści rozdział do książki /praca zbiorowa kilku autorów pod redakcją Ireny Słońskiej/ pt. ‘O wychowaniu estetycznym w szkole podstawowej’, tam też znajduje się trzeba jedna z niewielu zachowanych fotografii wnętrza naszej unikatowej pracowni malarskiej. Myślę, że wielu uczniom udało się zaszczepić bakcyl miłości do sztuki, a w szczególności do plastyki, sam zresztą dziś jestem malarzem /to mój trzeci zawód po nauczycielskim i dziennikarskim/, a swoją pracę magisterską na studiach w Krakowie poświęciłem tematowi ‘Rysunki uczniów szkoły podstawowej a ich osobowość’. Fenomen wielkiej wrażliwości plastycznej dzieci zawsze mnie zadziwiał, toteż podbudowałem swoje badania naukowe wiedzą psychologiczną, w efekcie czego na dyplomie kończącym studia się poszerzony zapis specjalności wielu nauk - magister nauk pedagogicznych. Miałem okazję dzielić się swoją wiedzą psychologiczną i pedagogiczną ze starszą młodzieżą miejscowego Liceum Medycznego, w którym wykładałem obydwa przedmioty, uczyłem też na wielu kursach pielęgniarek środowiskowych. Kuratorium Oświaty i Wychowania zleciło mi zorganizowanie i kierowanie kursem dla 52 nauczycieli wychowania plastycznego z terenu całego Dolnego Śląska, który prowadziłem w macierzystej szkole i w bolesławieckich plenerach wraz z artystami Izabelą Zdrzałka, Michałem Twerdem i Zofią Łysoń. Był to pierwszy i jedyny w naszym regionie kurs podnoszący kwalifikacje zawodowe nauczycieli, a więc i rangę wychowania plastycznego w placówkach oświatowych. Sam opracowałem program szkolenia, wspólnie przecieraliśmy szlak uwrażliwiania młodych ludzi na urodę świata poprzez rozbudzanie w procesie twórczym estetycznej wrażliwości. Szkoda że nasze pionierskie poczynania nie budzą dziś szerszego zainteresowania.bo wartości uniwersalne nie mają prawa zaginąć.
Jeśli w Bolesławcu i na Dolnym Śląsku. a później w
pamiętnym 1986 roku w całym kraju rozszumiało się morze. Stanowi to bez
wątpienia zasługę dwóch ‘moich’ morskich szkół - najpierw ‘Czwórki’, a później
‘Ósemki’, do której mnie przeniesiono. Ale tylko w tej pierwszej szkole
pozostało do dzisiaj piękne i egzotyczne Muzeum Morskie. Zawsze uważałem, że
szkoła istnieje dla dzieci, że one są tu najważniejsze, że trzeba zrozumieć
świat ich potrzeb i doznań psychicznych, że trzeba bogacić i rozwijać ich
osobowość, budzić ambicję zbiorowego działania ‘pro publico bono’. Kiedy
dowiedziałem się o narodzinach polskiego statku dziesięciotysięcznika m/s Jan
Matejko’, natychmiast szukaliśmy z nim kontaktu. To nie było łatwe, nie istniały
podobne precedensy w ciągle podnoszonym z wojennych gruzów kraju. Ale udało się
; na listy młodzieży marynarze odpowiedzieli telegramem z Oceanu Indyjskiego i
zaproszeniem na statek w Gdyni po powrocie z długiego rejsu. W szkole
zapanowała euforia podobna do tej po wygraniu meczu pił karskiego z Belgią,
radość, duma, nadzieja na wielką morską przygodę. I tak się stało, bo w
Bolesławcu rozszumiało się morze…
Do Gdyni wyjechała trzyosobowa delegacja nauczycieli. Już
na dworcu kolejowym zaskoczenie ; gości z Bolesławca poszukują przez megafon
marynarze ze statku ‘Matejko’ . Przecieramy oczy ; serdeczne powitanie,
przyjazne uśmiechy, wręczamy wiązanki kupionych na dworcu kwiatów. Krótka
wizyta u armatora statku /Polskie Linie Oceaniczne/, przepustki, które uważnie
przegląda portowa służba celna i dojeżdżamy mikrobusem pod wysoką metalową
ścianę naszego kolosa, który przycumował do portowego nabrzeża. Wszystko wydaje
się wielkie i niezwykłe w pejzażu upstrzonym
ogromnymi dźwigami /kranami/. Wchodzimy po chwiejącym się metalowym
trapie /żelazne schody/ na pokład statku.
Pominę opis spotkania z kapitanem i załogą, wymianę
upominków - naszej bolesławieckiej ceramiki i egzotycznych okazów fauny z
dalekich tropików, można ślady tamtych odległych wydarzeń obejrzeć w bogatej
szkolnej kronice i Muzeum Morskim. Wprowadziłem w życie żelazną zasadę;
wszystkie dary gromadzimy w jednym miejscu i tak powstała dzisiejsza przepiękna
i przebogata kolekcja muzealna. A
życzliwość, pomysłowość i hojność marynarzy nie znała granic ; raz
przywożono z rejsu fantastyczne ażurowe
rafy koralowe i przedmioty sztuki ludowej z egzotycznych regionów kuli
ziemskiej, innym razem spreparowane okazy morskich zwierząt, a kiedyś z
kolejnej podróży statku przywędrowała do szkoły żywa małpka - mały rezus z Indii, którą dzieci nazwały ‘Koko’.
Dzikie zwierzątko z trudem przyzwyczajało się do szkolnego hałasu, chociaż miało swój wydzielony pokój, zimą marzło, toteż po paru miesiącach oddaliśmy małpkę do wrocławskiego ZOO .Ale ile wcześniej było radości i satysfakcji - to trudno opowiedzieć. Do dzisiaj można podziwiać w szkolnym muzeum oryginalną łódź współczesnych Papuasów, którą wyłowili na oceanie marynarze z ‘Matejki’ z myślą o zaprzyjaźnionej szkole z grodu nad Bobrem ; to przecież była ich szkoła i nasz statek-imiennik. Kiedyś grupa kilkunastu uczniów spędziła połowę wakacji na pokładzie ‘Matejki’ w Gdyni, kiedy kolos oczekiwał na remont kapitalny przed kolejnym rejsem na Daleki Wschód. Pamiętam - w codziennym menu mieliśmy dostatek pomarańczy, owoców deficytowych i niedostępnych w siermiężnych czasach. Kilka skrzyń tych smakołyków zakupili dla nas marynarze w hamburskim porcie przed wpłynięciem do Gdyni. To obrazuje skalę sympatii i temperaturę wzajemnych więzi ludzi morza i dzieci, które wysyłały ‘na morze’ setki i tysiące pocztówek i listów, które trafiały na statek w różnych portach Afryki i Azji, niosąc ‘wilkom morskim’ skumulowaną w uczniowskich dywagacjach radość i wieści z ojczystego kraju w statkowej samotności ograniczonej do pokładu, messy i kajuty.
A swoją drogą pierwszoklasiści mieli prawdziwą ucztę z
pomarańczami w dniu rozpoczęcia roku szkolnego…
Starszy o ponad pięćdziesiąt lat życia nie bez wzruszenia przechodzę zawsze obok tego samego, co przed laty, gmachu. To ciągle ‘moja’ , bliska sercu szkoła, pierwsza w mojej karierze zawodowej, którą stworzyłem od podstaw i z której odszedłem wbrew swojej woli. To tak, jak pierwsza w życiu miłość - zawsze się o niej pamięta. Zresztą - tutaj uczyli się moi synowie i zdobywali wielkie laury w nauce i sporcie ; młodszy, dziś lekarz, został mistrzem Dolnego Śląska w czwórboju lekkoatletycznym, a starszy, inżynier elektronik i biznesmen - był wicemistrzem w tej dyscyplinie sportowej.
W murach ‘Czwórki’ wszystko przypomina moją młodość i
pozytywistyczną pracę organiczną od podstaw - jak więc nie kochać tę szkołę
....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz