środa, 2 marca 2016

WĘDRÓWKI W GŁĄB CISZY cz. 1



W dyskusji z przyjaciółmi nad modrym Dunajem / dawne, dawne dobre czasy .../ ktoś wypowiedział mądre zdanie :

-Smak życia zależy od nas samych.

Potem wiedliśmy długi i przyjazny spór o prawdziwość tego twierdzenia nad szklankami boskiego, pysznego tokaju, ale każdy pozostał przy swoim zdaniu. Szybciej doszliśmy do zgody na temat pojmowania piękna, bo i słoneczny dzień zniewalał nas swoją urodą, dlatego też wspomnienia z tamtych kradzionych szczęściu lat powracają z uporem na strony bloga.


Na początek piękno bez komentarza, utrwalone i przeniesione na kartkach pocztowych przez synów i wnuków z najbardziej odległych zakątków świata. Cudowny polski Bałtyk, w którym była zakochana młodzież mojej szkoły - dumna z przyjaźni z królem oceanów, Neptunem. Bajkowa Grecja, kolebka Europejczyków od czasów starożytnych, oaza mądrości w poszukiwaniu prawdy, kraina mędrców i nauczycieli. Wreszcie Dominikana tonąca w słońcu i ciepłym oceanie, raj dla świata krezusów. Ale szlaki wędrówek moich najbliższych wiodły do dalekiej Wenezueli, Chin, Indonezji, Wietnamu, Turcji, Tunezji, Afryki Środkowej, Tajlandii, nie licząc kilkorazowych wypoczynkowych podróży do Egiptu. Wnuczka - pani psycholog - wybrała się na kilkutygodniowy rekonesans do Japonii, bez żadnej asysty, samotnie, uzbrojona w znajomość języka angielskiego i dużo ryzykownej odwagi. Wróciła zauroczona nietypową kulturą, szalonym postępem technicznym i urodą wyspiarskiego państwa. Wnuk - niebawem doktor nauk informatycznych po egzaminach na angielskiej uczelni w Londynie, gdzie pracuje z wybitnymi wynikami w swoim zawodzie od kilkunastu lat, zawędrował m.in. do Australii, gdzie zaliczył kilkunastomiesięczny staż pracy w renomowanych firmach, ale powrócił jednak do swojej starej Europy. Tu ma swoje nowe gniazdo z własnym małym ogródkiem i domem na przedmieściu brytyjskiej stolicy i raczej nie wróci do ojczystego kraju. Dlaczego? Tylko on o tym wie najlepiej. Jest patriotą, ale dusi go polskie piekło - lubi pełną wolność i apolityczną niezależność związane z szerokimi horyzontami myślowymi, z innym stylem życia z rozmachem perspektywy. Jeszcze korzysta z uroków samotności singla i odnajduje na co dzień wiele niepowtarzalnych barw i uroków życia.


Ale tym razem przytoczę wątek polonijny integralnie związany z dziejami szkoły, cytując w całości mój artykuł z wrocławskiej “Gazety Robotniczej. Egzotyczny z racji długiego pobytu naszej rodaczki, nawiasem mówiąc mieszkanki Bolesławca, na gorącym kontynencie Indii.

Opowiada Elżbieta Shankar

INDIE MOJA MIŁOŚĆ

Rozmawiam z mieszkanką Bombaju, wielomilionowego miasta portowego na subkontynencie Indii, p. Elżbietą Shankar, Dolnoślązaczką z pochodzenia, a Hinduską z wyboru.

-Pierwsze spotkanie z Indiami?

-Rok 1966, pamiętna data 17 marca, kiedy samolot Czechosłowackich Linii Lotniczych wylądował na lotnisku w Bombaju. Wyleciałam z kraju chłodnym przedwiośniem, w wełnianym kostiumie i pończochach, przez Pragę d o Aten i Kairu. Potem już wielki skok przez ocean i nocne lądowanie w straszliwym upale. Z góry widać prawdziwe morze morze świateł, a potem bucha gwałtowny żar, jak z rozpalonego pieca. To straszliwe gorąco zapamiętałam dokładnie, także chęć ucieczki do jakiegoś chłodnego kąta. To był szok.

Na lotnisku czekał mąż z olbrzymim bukietem różnobarwnych kwiatów, w stylu europejskim. Taki tu zwyczaj : gości obdarza się wiązanką złożoną z dziesiątków gatunków kwitnących roślin, a wszystko tu kwitnie bez przerwy - okrągły rok. Hindusi obdarzają się girlandami kwiatów zawieszanymi na szyi, ja stanowiłam wyjątek … Nad radością przeważyło jednak zmęczenie, trochę niepokoju. To jednak zupełnie inny świat.

-Jak doszło do poznania przyszłego męża - Hindusa?

-Pracowałam wówczas w Zakładzie Aparatury Próżniowej we Wrocławiu. Przystojny Hindus w 1962 r. przyjechał jako przedstawiciel firmy “Eskord-Limited” w Delhi i ekspert - elektronik po zakup polskich przyrządów pomiarowych. Byliśmy młodzi, spotykaliśmy się w biurze. Można mówić o wybuchu miłości Hindusa do Polki, skoro już po tygodniu były oświadczyny … We Wrocławiu przebywał tylko 10 dni, potem wyjechał do Warszawy. Z oferty ślubu nie wycofał się. Miałam obawy : obcokrajowiec, daleko do Indii. Postawiłam warunek : jeśli po półrocznej rozłące napisze z Indii, że nadal kocha - wyrażę zgodę na ślub. Otrzymałam ten list, wypadało dotrzymać słowa.


-To był rok 1962 lub 1963. Skąd zatem zwłoka w wyjeździe na subkontynent?

-Decydującym czynnikiem była odległość. Dopiero w dwa lata później przyszły małżonek przebywał służbowo 3 miesiące w Rzymie i z Wiecznego Miasta otrzymałam list o przyjeździe na ślub do Polski i 2-tygodniowy pobyt. Przyjechał, teraz wszystko działo się w nieprawdopodobnym tempie : zezwolenie na przyśpieszenie zawarcie związku małżeńskiego otrzymaliśmy 21 lipca po południu, a USC wyraził zgodę na formalności już za dwa dni o godzinie 9 rano. Nie było czasu na zawiadomienie rodziny, matkę w Bolesławcu poinformowałam za pośrednictwem tamtejszej Komendy Powiatowej MO, by w porę dotarła do Wrocławia. Na szczęście zdążyła.


-Ceremoniał, oczywiście, normalny …

-I tak, i nie. Sympatyczny urzędnik USC prosił o tłumaczenie cudzoziemcowi formuły ślubu. Dwie panie znające język niemiecki robiły to z trudem, wreszcie mistrz ceremonii poprosił jedynie o wypowiedzenie po polsku formuły “tak”, co małżonek czynił parokrotnie - w najmniej odpowiednich momentach. Za to w decydującym momencie zamilkł i dopiero trzeba było wyegzekwować bardzo spóźnione “tak”, co oczywiście wywołało sporo śmiechu wśród zebranych świadków. Także rozbawiona do łez panna młoda spóźniła się z sakramentalnym wyrażeniem zgody na małżeństwo.

Ale na tym nie koniec perypetii : mąż powrócił do Indii i dopiero z Bombaju wysłał ślubnej małżonce zaproszenie, co umożliwiło uzyskanie paszportu i wyjazd do Indii. Niełatwo więc wyjść za mąż za cudzoziemca.


-Egzotyka wielkiego kraju stała się wreszcie czymś namacalnym, faktem dokonanym. Jakie to uczucie?

-Chciałam złapać walizkę i szybko wracać do domu. Dopiero na miejscu zorientowałam się, jak mało czytałam i wiem o tym wielkim i egzotycznym ciągle kraju. Trafiłam na największe upały. Ale prawdziwym szokiem były kontrasty ulicy : tłumy żebraków, biedne dzieci, spokój i brak pośpiechu wielu przechodniów. Inaczej to sobie wszystko wyobrażałam, czego innego spodziewałam się. Adaptacja nie należała do łatwych, zauroczenie przyszło znacznie później. To inny świat, inna mentalność ludzi.


Kiedy spotkałam hinduskich kapłanów, urzekła mnie ich filozofia i rozumowanie. Jeden z nich dał mi taką radę :

-Każdy kraj ma swoje plusy i minusy, wszędzie można się wiele nauczyć, przyswoić na swój użytek wiele prawd. Na ludzi trzeba patrzeć u nas z filozoficznego punktu widzenia. Mamy mądrą i dobrą filozofię, przydatną wielu ludziom i całym nacjom i potrzebną również wam, Europejczykom. Dokąd wy ciągle pędzicie, skąd ten wieczny pośpiech Europy i gwałty? W Indiach nikt się nie śpieszy, nikt nie kłóci, żyjemy spokojniej, szczęśliwiej …


To taki odrębny i oryginalny punkt widzenia spraw życia i świata, u nas nie do przyjęcia, w Indiach powszechny. Czy słuszny? To kwestia do dyskusji. Hindusom z tym jest po prostu dobrze.

-Podobno spotkała się pani z zamordowaną niedawno Indirą Gandhi? Jak do tego doszło?

-Pierwszy raz ujrzałam ją jadącą otwartym samochodem wśród tłumów wiwatujących ludzi na ulicy obok Sophia College i miałam okazję wręczyć kwiaty. Przechodnie reagowali spontanicznie i sympatycznie, ta kobieta była niezwykle popularna, przystępna, dawała się lubić. Potem na oficjalnym przyjęciu w Delhi, na które trafiłam jako synowa admirała, dzięki sympatii pani premier dla Polaków - pozwoliła się sfotografować w bajecznie kwiecistym ogrodzie. Mord wstrząsnął mną do głębi : zabito wielkiego męża stanu, mądrego polityka, sympatycznego człowieka. To straszny cios dla Indii i całego cywilizowanego świata.

- Może coś z egzotyki tego wielkiego kraju …

- Całe Indie to dla nas zupełna egzotyka. Pogoda ducha ludzi, ich powolne i życzliwe reakcje, bujna przyroda i rośliny obsypane kwiatami cały rok. Takie też pielęgnuję na swoim balkonie w Bombaju. Łagodny klimat, jeśli nie liczyć upałów i burz, do których można się w końcu przyzwyczaić. Inne obyczaje, choćby obchody holi - święta wiosny : obsypywanie się suchymi farbami, malowanie nimi twarzy, ale nawet samochodów w którymś z dni marca, zwiastującego nadejście upałów. Europejczycy wtedy do południa nie wychodzą z domów z uwagi na krotochwilne zachowanie dzieci i dorosłych. Czerwonymi farbami smaruje się czoło i składa najlepsze wiosenne życzenia. Taki odrębny od polskiego “śmigus-dyngus” bez wody.


Kobry i zaklinacze węży, święte krowy na ulicach, które są brudne i zaśmiecone przez osiem miesięcy w roku, dopóki nie spłucze ich monsun. Wrony i krowy to także oczyszczacze ulic z odpadków, do nich dołącza później deszcz. Napisałam prawie książkę o Indiach, ale wystarczy poczytać świetne “Kamienne tablice” Wojciecha Żukrowskiego, żeby rozpalić wyobraźnię i poznać sporo autentycznych faktów. Albo sięgnąć do reportaży Lucyny Winnickiej, którą poznałam w Bombaju, dokąd przyjeżdża dość często, by później “zaginąć”zupełnie na 2-3 dni w ucieczce przed cywilizacją i ludźmi.

- I jeszcze może kilka słów o kontaktach Polonią.

- Nie ma tu zbyt licznej oazy Polonusów, a rolę koordynatora związków polonijnych spełnia konsul Edmund Kaczmarek. W konsulacie wyświetla się filmy, organizuje wystawy i spotkania z różnych okazji, propaguje nasz kraj bardzo aktywnie. Hindusi sporo wiedzą o Polsce, lubią Polaków choćby ze względu na pewne analogie w
narodowych losach. Kontakty utrzymywałam też z dyrektorem PLO w Bombaju Bazylim Wysockim, dyrektorem PLL “LOT” na Indie i Azję Andrzejem Głowackim. Niejako w czynie społecznym zorganizowałam tu bibliotekę - spisując książki, oprawiając zniszczone pozycje, udostępniając księgozbiór polskim czytelnikom.

- Ile prawdy mieści się w twierdzeniu, że uroda Indii wciąga jak narkotyk, że człowiek zawsze tam wraca, jeśli choćby raz zobaczył ten egzotyczny kraj?

- Indie to moja wielka miłość, nie może być inaczej po tylu latach. W ojczystym kraju byłam 4-krotnie, zawsze dosyć długo, np. dwa lata spędziłam tu ostatnio w okresie 1978-1979. Dużo podróżowałam po egzotycznym subkontynencie, odwiedziłam np. Pendżab i słynną “złotą świątynię” Sikhów, Kaszmir, środkowe Indie z Agrą, południe, Utikamant - górzystą okolicę koło Madrasu, przebywałam wśród najstarszego szczepu Indii Tode, widziałam głośny park z drzewami i roślinami całego świata. Ale to nawet nie stanowi jednej czwartej części wielkiego kraju, który wciąż jawi się tajemniczym, zaskakującym kontrastami, baśniowym, niepowtarzalnym. Znów tam wracam na dłużej. Ale jednak nie przestałam być Polką - nie tylko z racji paszportu. Zew krwi wzywa mnie zawsze do siebie, na Dolny Śląsk i już dziś przymierzam się do powrotu do Polski na stałe.

Rozmawiał Paweł Śliwko 



ĆWIERĆ WIEKU W BOMBAJU

Trudno znaleźć na Dolnym Śląsku większego znawcę problematyki hinduskiej od Elżbiety Shankar, dziś mieszkanki Bolesławca. Ćwierć wieku mieszkała w Bombaju, skrzętnie gromadząc wiedzę o egzotycznym subkontynencie i odbywając liczne podróże własnym samochodem do najbardziej niedostępnych zakątków tego olbrzymiego kraju. Jako niezależna materialnie i niepracująca żona inżyniera-elektronika przeżyła w tropiku prawdziwą przygodę życia trwającą ponad dwa dziesiątki lat.

Teraz przychodzi kolej na uporządkowanie spostrzeżeń i bogatych doświadczeń, a także odręcznych notatek i obfitego materiału fotograficznego. Pani Elżbieta przymierza się do napisania prawdziwej sagi hinduskiej - z kroniką gwałtownych wydarzeń historycznych, z opisem unikatowych obyczajów i kontrastów w życiu ludzi, z refleksjami Europejczyków, którzy licznie przebywali w portowym Bombaju i przebywali w apartamentach naszej bohaterki. Znajdą się w niej też uwagi o życiu malutkiej lokalnej Polonii, która ciągle utrzymuje się w tym wielkim kraju, wnosząc swój wkład do rozwoju biznesu i kultury.

Trudno dziś przesądzić, czy w opowieści przeważy wątek fabularno - pamiętnikarski, czy analiza tego wszystkiego, co fascynuje odrębnością w hinduskiej filozofii, wierzeniach, obyczajach, związku człowieka z naturą, a czego nie spotyka się w innych zakątkach świata. Jak zapewnia pani Elżbieta - będzie to w całości rzecz do czytania, a więc przystępna i zapewne ciekawa.

/PS/ “Gazeta Robotnicza”



Elżbieta Shankar należy do elitarnego klubu donatorów, bezinteresownych mecenasów i miłośników szkoły nr “8”, a jej przyjazna opieka i patronat nad sławną przez długie lata placówką oświatową można uznać za wzorcowy, modelowy. Ciekawe, że ten swoisty układ miał też znaczący wpływ na stabilizację i rozwój w Bombaju wzajemnych więzi i kontaktów lokalnej Polonii, pozwolił nawiązać dialog i kontakty z marynarzami polskich statków, którzy trafiali tu bardzo często. “Dobrym duchem” i ambasadorem przyjaźni stał się tutaj wszędobylski II oficer PLO Teofil Grydyk, który dla swoich statkowych podróży wybrał linie azjatyckie z myślą o profitach dla “swojej” szkoły, co dało się niebawem zauważyć w liczbie przywożonych oryginalnych eksponatów. Naszą wielką i hojną przyjaciółkę uhonorowaliśmy marmurowa tablicą pamiątkową przy wejściu do izby lekcyjnej przekształconej w oryginalne muzeum. Anonimowe pomieszczenie zyskało nazwę SALI HINDUSKIEJ IM. ELŻBIETY SHANKAR.



Z biegiem czasu korespondencyjna znajomość przerodziła się w szczerą przyjaźń. Gościliśmy Elżbietę z mężem w naszym mieszkaniu, w rewanżu zaprosiła moją żonę Danusię na 3-miesięczny urlop do Indii /małżonka była już na emeryturze/.


Ważne, że materialnym wyrazem sympatii i przyjaźni był przebogaty zbiór ciekawych, niepowtarzalnych, oryginalnych eksponatów w swoistym muzeum hinduskim, które zadziwiały każdego zwiedzającego szkołę przybysza z zewnątrz. To był wielki sukces i namacalny wyraz nietuzinkowych poczynań z myślą o dzieciach.

Sam - niestety nie trafiłem do Indii - nie mogłem opuścić szkoły i wychowanków. Wraz z moim odejściem w kilka lat później umarła legenda efektywnego wychowania morskiego na dalekim śródlądziu. Szkoda, bo to strata niepowetowana, nie do odrobienia i nie do powtórzenia. Dlaczego? To epoka już innych szkół i innych nauczycieli.

Dziś światem rządzi wszechwładny i wszechmocny pieniądz. Ja nie dorobiłem się fortuny, chociaż znalazłem w życiu swoje szczęście. I to mnie wystarczy.



Na fotografiach moja żona Danusia w czasie swojej “podróży życia” do Indii. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz