środa, 27 kwietnia 2016

WĘDRÓWKA W GŁĄB CISZY cz.4


Szkoła jest piękna kiedy ją kochamy, kiedy wyrasta z naszych marzeń i wyobrażeń, kiedy stanowi oazę naszej mądrości i radości, kiedy identyfikujemy się z nią bez reszty. Szkoła staje się naszą chlubą i dumą, jeśli wypełnimy ją słoneczną przyjaźnią, empatią, kiedy odkryjemy w niej skarbiec wiedzy o świecie i nici wzajemnego zrozumienia w kręgu dobranej kadry pedagogicznej i rzeszy wychowanków. Szkoła to przede wszystkim dzieci, które łakną miłości, ufności, zaufania , które są wyjątkowo wrażliwe na krzywdę i mają swój odrębny świat zakodowany w niepowtarzalnych barwach i baśniowym bogactwie fantazji.

Bolesne zderzenie z obiektywnie istniejącą rzeczywistością pozostawia w świadomości dziecka nierzadko trwałe blizny wypaczając własny, prywatny program aktywnego istnienia w coraz bardziej skomplikowanym świecie, 

Nasi poprzednicy w czasach starożytnych hołdowali prostej dewizie edukacyjnej zamykającej się w zdaniu :

“Non scholae, sed vitae discimus”./Uczymy się nie dla szkoły, lecz dla potrzeb życia/. Mijające stulecia wzbogacały i rozwijały tę myśl - zamieniając gliniane tabliczki na uniwersalne komputery, otwierając szeroko okna placówek oświatowych na innowację i nowatorstwo. Uczone księgi mędrców przykryła gruba warstwa kurzu, a przecież filozoficzne przesłanie nie utraciło swojej wartości. 

Jeśli jakaś zmiana zaszła w dzisiejszej pięknej szkole w Nowej Wsi w czasach niemal prehistorycznych,/minęło przecież 70 lat .../ kiedy pierwszy raz w swoim życiu obejmowałem funkcję kierownika - to łączy się to ze sferą emocjonalną i jej wzbogaceniem. To było wielkie odkrycie i początek odważnego eksperymentu, który do dzisiaj nie wygasł, chociaż - cytując pisma starożytnych myślicieli - “Czasy się zmieniają i my się zmieniamy wraz z nimi” /Tempora mutantur, et nos mutantur in illis”. Przesada?

Oprę się na jednym przykładzie.

… Kiedyś w drodze na bolesławieckie targowisko zatrzymała mnie dojrzała z wyglądu kobieta z szerokim uśmiechem na ładnej twarzy.
Pan mnie pewnie nie poznaje ? Jestem Marysia, uczył mnie pan w Nowej Wsi. Jestem już babcią - wyraźnie cieszyła się tym faktem, dzieląc się radością z wychowawcą spotkanym przypadkowo na ulicy po ponad pół wieku.

Wzruszyło mnie to zdarzenie. Tak, przypomniałem sobie ten odległy czas i jeszcze dziecko-uczennicę VII klasy, ambitną i wzorową w zachowaniu, nie kryjącą sympatii do mnie i “mojej” dziewczyny /tak to się dzisiaj nazywa .../, młodziutkiej nauczycielki, która za kilka miesięcy została moją żoną. Pozostała trwała nić sympatii nawet po wielu latach. A wartość nauczycielskiej innowacji polegała na otwarciu własnego serca dzieciom, które z reguły odczuwały deficyt i niedosyt uczuć w kontaktach ze światem ludzi dorosłych. Stąd rozpaczliwe szukanie przyjaźni i pielęgnacja doznań emocjonalnych, które wynikały i narodziły się z szacunku dla autorytetu i walorów osobowości pedagogów pracujących w tej szkole. Byliśmy w zasadzie wszyscy młodymi ludźmi, otwartymi, szczerymi, skorymi do przekazania pełni empatii, kochającymi biedne wiejskie dzieci - z natury dobre, ufne, skłonne do zwierzeń, szukające ciepłych uczuć, akceptacji dla siebie, życzliwości, uśmiechu, nawet pogłaskania po głowie. To była ich szkoła pod hasłem : “Uśmiechnij się - jesteś wśród przyjaciół” /to zdanie - wymalowane na korytarzowej ścianie już innej, wielkiej i tłocznej miejskiej Tysiąclatki - stanowiło naczelne motto pracy pedagogicznej opartej o pełny kredyt zaufania w relacji nauczyciel - uczeń/.

Jeden z rodzimych klasyków wypowiedział mądre zdanie :

“Nie ma piękniejszego zawodu niż zawód nauczyciela, który rozumie swoje powołanie” Nic dodać, nic ująć - to prawda obiektywna.


Zadziwia ludzka pamięć byłych wychowanków i ich refleksje, przemyślenia, wspomnienia. Zawarte są w treści listów, które cytuję.

I jeszcze jedna myśl o charakterze uniwersalnym, którą można odnieść do losu każdego człowieka :

“Idź przez życie tak, aby ślady twoich stóp przetrwały cię”. To piękna i trafna myśl biskupa Chrapka, którą dedykuję moim następcom podejmującym wielki trud edukacyjny młodego pokolenia Polaków. Na miarę swoich skromnych możliwości starałem się wcielić w życie to rozważne credo wplatając w każde działania szacunek, akceptację, pomoc i serdeczny uśmiech dla każdego dziecka. Bo w szkole dzieci są najważniejsze, a ich bezinteresowna miłość liczy się na wagę złota.

Życzliwa pamięć uskrzydla ludzki los, odkrywa ważne wydarzenia, porządkuje i hierarchizuje fakty. Ale też wzrusza, odkurza minione sytuacje, przywołuje twarze dawnych przyjaciół, wzbogaca urodę życia. Dlatego cieszy mnie każda wieść z dawnych lat wspólnie przeżywanej z byłymi uczniami młodości, przypominanie zaklętych rewirów piękna, podziw dla pejzażu okolic Nowej Wsi i Zebrzydowej, urokliwego wiosną i latem, jesienią czy zimą. Wszędzie zostawiłem cząstkę swego serca - w tym przebogatym świecie wspaniałej baśni.

W tej krainie piękna i ludzkiej życzliwości odkrywałem wraz z wychowankami leśne jeziorka z kwitnącymi wodnymi liliami, oazy żurawin na podmokłych uroczyskach, grzybowe aleje, legowiska dzikich zwierząt, kwitnący wśród sosnowych drzewostanów wawrzynek “wilcze łyko”. Dobrze czułem się w tym pejzażu, którego już - niestety - nie ma. Czy nowe pokolenie, które w jakimś stopniu tutaj wychowywałem na ideałach humanizmu - ma zakodowaną w sobie ludzką dobroć, solidarność, szacunek dla drugiego człowieka, skłonność do życzliwej, bezinteresownej pomocy? Wierzę, że tak jest, a swój optymizm wywodzę z własnego doświadczenia pedagogicznego i twardej szkoły powojennego życia wśród Was, życia bez luksusu, ale w kręgu przyjaznych ludzi.

Dobrze pamiętam czas tzw. walki z analfabetyzmem, kiedy po ciężkiej pracy w polu Wasi ojcowie i dziadkowie zasiadali w szkolnych ławkach i spracowanymi, sękatymi dłońmi chwytali za pióra kreśląc w zeszytach niekształtne litery. Szanowałem ich wysiłek, miałem wśród nich wielu prawdziwych przyjaciół. Wielu znalazło sobie później miejsce w życiu społecznym wsi, miasta czy regionu. I to jest piękne wspomnienie z bardzo odległej przeszłości.

Te refleksje sprowokował list dawnego wychowanka i kolejny list Waszego ziomka, Prezydenta miasta Tczew. Tę bezcenną dla mnie korespondencję cytuję w całości. 





Szanowny Panie!

Ponieważ miałem przyjemność być nauczanym przez Pana i Pańską małżonkę na przełomie drugiej połowy lat 50 i pierwszej połowy lat 60 w Nowej Wsi i bolesławieckiej "czwórki", zwracam się z prośbą o podanie w następnej edycji "Szkoły sercem malowanej.." nazwiska panieńskiego szanownej Pana małżonki, bo niestety nie mogę sobie przypomnieć. Ponadto proszę też napisać o wycieczkach dla uczniów w lasach nowowiejsko-zebrzydowieckich i więcej o pobycie Pana w ciekawej wsi jaką była w tamtych czasach Zebrzydowa.

Pozdrawiamy
Henryk Pingot


Szanowny Panie !

Przepraszam za ogromne opóźnienie w mojej odpowiedzi, ale - wbrew pozorom - cierpię na niedostatek wolnego czasu, bo jestem w wieku matuzalemowym, a zatem mniej sprawnym i mniej operatywnym..Panta rhei … Wszystko płynie, upłynęło też wiele lat od epoki dynamicznej młodości, w której każdy dzień miał inną barwę, a nawet więcej barw - jak w kalejdoskopie.

Ze wzruszeniem wspominam szczęśliwy czas początku kariery pedagogicznej właśnie na wsi, w przyjaznym środowisku życzliwych ludzi, najczęściej boleśnie doświadczonych przez los makabrycznymi doświadczeniami okrutnej wojny. Sam należę do pokolenia “dzieci wojny” : zaliczyłem ponad 3 lata robót przymusowych w Prusach Wschodnich wraz z rodzicami. Młodszy o rok brat nie przeżył nieludzkiej, niewolniczej katorgi, nie wrócił spod Berlina ojciec. Matka była uosobieniem literackiej Siłaczki i prawdziwej bohaterki. Związała swój los z Zebrzydową, dokąd i ja przywędrowałem po 9 miesiącach pobytu na leczeniu sanatoryjnym w Połczynie Zdroju. Tyle czasu i codziennych zabiegów leczniczych wymagał mój powrót do życia. Taka była cena martyrologii wojennej /jako dziecko-niewolnik pracowałem u bezdusznego niemieckiego bauera/. O szczegółach nie będę się rozpisywał. Są zbyt bolesne.

Pyta Pan o nazwisko panieńskie mojej Ś. P. żony. Poznałem ją właśnie w Nowej Wsi jako kierownik tutejszej 7-klasowej szkoły podstawowej. Była najmłodszą chyba nauczycielką po ukończeniu Liceum Pedagogicznego w Przemyślu na Rzeszowszczyźnie /naukę w szkole rozpoczęła o rok wcześniej - jako 6-latka/. Też należała do pokolenia “dzieci wojny”, została osierocona w wyniku mordu dokonanego przez ukraińskich bandytów na rodzicach. Miała zaledwie parę miesięcy życia, kiedy straciła ojca i matkę, dobrane i kochające się małżeństwo młodych ludzi na wsi. Pochodziła z historycznej rodziny Sieradzkich, co sugeruje nazwisko ojca, ale szczegółów życia i pełni faktów składających się na rodową sagę nie znała. Wychował ją dziadek i jego liczna rodzina okazująca osieroconemu dziecka dużo serca.

Była piękną, mądrą i dobrą kobietą z wiecznym uśmiechem na twarzy i sercem na dłoni. To była nasza pierwsza i jedyna miłość na długie 44 lata życia. Zachwycała i onieśmielała swoją urodą : błękitne oczy, czarne włosy, kobieca sylwetka. Jako 18-latka wyszła za mąż, zostaliśmy przeniesieni do Bolesławca /mój awans na stanowisko Podinspektora Szkolnego/, tutaj otrzymaliśmy przydział na mieszkanie. Żona trafiła na Dolny Śląsk z tzw. nakazu pracy, mieszkaliśmy w tzw. Domu Nauczycielskim tuż przy obiektach szkolnych. Pamiętam ciasnotę w nietypowych izbach lekcyjnych i dymiące kaflowe piece, poczciwego woźnego p. Walęgę i cały personel : mojego poprzednika Józefa Rysia, Mieczysława Swachę, Janinę Świątek i Danutę Sieradzką. Warunki pracy nie należały do łatwych, ale do szkoły wnieśliśmy z przyszłą żoną dużo życzliwości, sympatii, szacunku dla pracy nauczycielskiej i miłości do uczniowskiej codzienności. Dzieci odpłacały się sercem za serce. 

Z biegiem czasu żona stała się wybitną nauczycielką, cieszyła się ogromnym autorytetem, wyróżniała się kulturą osobistą i taktem, była cenionym fachowcem w swoim nauczycielskim środowisku. Ukończyła studia polonistyczne na Uniwersytecie Wrocławskim. Była magistrem filologii polskiej, nic więc dziwnego, że aktywnie i skutecznie uczyła wychowanków miłości i szacunku dla ojczystego języka. Kochała życie i ludzi, dzieci - zwłaszcza te młodsze - nie kryły dla niej swoich ciepłych uczuć i przywiązania, zresztą wszyscy uczniowie zaakceptowali nowe porządki, a było to pokolenie umownie nazywane pionierami, nierzadko okrutnie doświadczone w swoich rodzinach barbarzyńską wojną. Do każdej lekcji trzeba było przygotowywać pisemny konspekt. Atmosfera szkoły wyzwalała nietuzinkowe inicjatywy, istniało tu harcerstwo, mnożyły się wycieczki, kwitła turystyka w przepięknym krajobrazie Borów Dolnośląskich, obchodziliśmy jesienne święto grzybobrania, wiosenne topienie w pobliskie Kwisie Marzanny, zimowe kuligi na sankach, letnie wyprawy na jagody. Słowem pełnia życia według koncepcji wybitnego pedagoga i lekarza Janusza Korczaka, który był moim idolem, doskonałym wzorcem do naśladowania, imponującym wiedzą i życiową mądrością mistrzem i nauczycielem. Byliśmy z żoną bardzo młodymi ludźmi, rozpierała nas energia, zatem teoretyczną wiedzę przekształcaliśmy w nowoczesną innowację pedagogiczną bliską uczniom poprzez dobór odpowiednich form pracy i życzliwych kontaktów interpersonalnych.

Nie będzie wielkiej przesady w twierdzeniu, że z pracą w Nowej Wsi kojarzy się i wyzwala bukiet dobrych, przyjaznych wspomnień, pięknych i ważnych jako krótki rozdział w naszych życiorysach. W tej szkole najważniejsze były dzieci i ich prawo do radości, uśmiechu, zabawy. Za korczakowskie podejście do pracy wychowawczej w szkole - wśród dzieci i dla dzieci - w kilkanaście lat później otrzymałem nagrodę Karkonoskiego Towarzystwa Naukowego jako jedyny nauczyciel w dawnym województwie jeleniogórskim. Podobne osiągnięcia - jeszcze późniejsze - przyniosły mi nagrodę wrocławskiej “Gazety Robotniczej” z dedykacją i uzasadnieniem, które cytuję : 

Nagroda “GR” w dziedzinie wychowania młodego pokolenia.

“Paweł Śliwko, od 35 lat nauczyciel i pedagog, obecnie dyrektor Szkoły Podstawowej nr 8 w Bolesławcu. Ten znany i popularny w swoim środowisku wychowawca jest m.in. autorem wielu interesujących koncepcji i przedsięwzięć wzbogacających życie szkoły. Wiele z zaproponowanych i zrealizowanych programów dotyczyło regionu bolesławieckiego, wiele - np. upowszechnienie wiedzy marynistycznej - całego kraju.”
To był rok 1988.


Po licznych wizytacjach ministerialnego szczebla i moim udziale w Kolegium Ministerstwa Edukacji Narodowej został ogłoszony Rok Morski w Szkolnictwie, a Bolesławiec stał się swoistą Mekką młodych z racji setek wycieczek zwiedzających “morską” szkołę Nr 8. To namacalny, konkretny dowód rangi i wartości lokalnych innowacji powielanych na forum ogólnopolskim. O szczegółach nie będę pisał, znaczna ich część mieści się w internetowym blogu.

Natchnieniem dla mnie były bliskie mojemu sercu dzieci i wielopłaszczyznowy świat ich potrzeb i oczekiwań, a ich nagrodą symboliczne i bezcenne wyróżnienia /odznaczenia ?/ “Order Uśmiechu” i “Szkarłatna Róża”/. Dużo sukcesów pedagogicznych ma swój prapoczątek w szkole w Nowej Wsi, która nosi dziś dumne imię Józefa Piłsudskiego. Może nie były to oszałamiające dokonania, ale dzięki kochanym sztubakom - ufnym, szczerym, otwartym, empatycznym rodziły się trafne koncepcje pedagogiczne, ciekawe pomysły oraz odważne i rozważne próby przekształcania obiektywnie istniejącej szkolnej rzeczywistości. Serdeczność i pracowitość ambitnego i kompetentnego grona nauczycielskiego pozwoliła licznym absolwentom zdobyć wiele znaczących laurów w życiu zawodowym i osobistym. Wielu wyfrunęło z rodzinnego gniazda w szeroki świat. Szczerze podziwiam ich konsekwencję, pracowitość i zapał.

Od Dyrektora Szkoły p. mgr Krzysztofa Kaczmarka i Nauczycieli Zespołu Szkół im.Józefa Piłsudskiego otrzymałem propozycję spisania własnych wspomnień z okresu mojego kierowania tą placówką oświatową. Łączy się to z obchodami kolejnego jubileuszu zasłużonej szkoły. Fala ciepłych i zapomnianych w znacznej części wydarzeń na krótko pozwoliła mi przenieść się do czaru epoki i krainy młodości, bo dziś mam za sobą ponad 80 lat trudnego, ciekawego, pięknego a nawet szczęśliwego i spełnionego życia. Z Nową Wsią łączy się okres artystycznej twórczości malarskiej, pogłębionej później studiami. plenerami i przyjaźnią z wielkim węgierskim mistrzem pędzla i palety prof. Tiborem Csorbą. Owocem troski o rozwój poprawnej ortografii w “mojej” szkole były malowane na brystolu tablice ortograficzne z wyeksponowaniem trudniejszych skojarzeń literowych. Tutaj też zaczynałem swoją karierę dziennikarską na długie 30 lat. Do dziś pamiętam swój pierwszy artykuł w “Głosie Nauczycielskim”, a później lawinę notatek, esejów czy reportaży reporterskich,np. o narodzinach “Surminu” czy producentach ceramiki w głębi okolicznych lasów. To tylko kilka z kilkuset czy więcej publikacji z dominantą problematyki pedagogicznej.

To była i jest zapewne do dzisiaj - dobra szkoła, wzorzec nowoczesności i twórczej pracy dydaktyczno - wychowawczej. Po wielu latach niespodziewanie otrzymałem wzruszający list od byłego ucznia mojej dawnej szkoły w Nowej Wsi, emerytowanego Prezydenta miasta Tczew - Ferdynanda Motasa. Cytuję w całości.

Tczew 14. 01. 2013 r.


Szanowny Panie !!!

Pozwoliłem sobie na napisanie tych kilku zdań po znalezieniu w Internecie informacji o Panu, m.in. o tym, że jest Pan radnym w Bolesławcu i jest to sposób na dotarcie do Pana.

Był Pan moim nauczycielem w roku szk. 1955/56 w Nowej Wsi. Ciepło wspominam ten okres, kiedy pojawił się Pan wnosząc jakby świeży powiew, jakby otwierając szerzej okno na świat. Do dziś pamiętam Pańskie ilustrowane lekcje z historii, np. wojna francusko - pruska czy historia wozu Drzymały. Szczególnie imponował mi Pański talent plastyczny i zaangażowanie, kiedy to np. na lekcji rysunku całą lekcję malowałem, przy Pańskim cierpliwym prowadzeniu, akwarelą latarnię morską w Rozewiu w księżycowej poświacie. Pamiętam też jak na 100 - lecie śmierci A. Mickiewicza narysował Pan ołówkowy portret młodego Adasia. A z jakim zainteresowaniem oglądaliśmy francuski rower czy maszynę do pisania, na której napisał mi Pan podanie do szkoły.

Przyczynił się Pan w znacznym stopniu do tego, że nie zostałem na wsi u przysłowiowego kowala. Tak się złożyło, że nosiło mnie po kraju i w końcu wylądowałem na Wybrzeżu z dala od rodziny, co zwłaszcza w starszym wieku jest odczuwalne. I jak to w tym wieku coraz częściej wspomina się dzieciństwo, a szczególnie kiedy jest się daleko od miejsc, w których się kiedyś przebywało.

Podziwiam Pana życiowy wigor, że jeszcze działa Pan w Radzie Miejskiej, organizuje wystawy, a przede wszystkim tworzy obrazy na te ekspozycje.

Byłoby mi bardzo miło gdyby zechciał Pan odezwać się, dla uproszczenia np. e-mailem, a tymczasem kończąc przesyłam pozdrowienia i, że to jeszcze pierwsze dni roku, życzenia aby był on pomyślny, a szczególnie by dopisywało zdrowie.

Z poważaniem
Ferdynand Motas

PS. Wymieniliśmy ze sobą kilka listów. Niestety - siostra zawiadomiła telefonicznie o jego śmierci. Serdecznie współczuję. To był mądry i dobry Człowiek. Wychowanek mojej szkoły. 

Tekst ilustrowany fotografiami z pobytu mojej żony Danuty Śliwko z domu Sieradzkiej w Indiach.





środa, 13 kwietnia 2016

WĘDRÓWKA W GŁĄB CISZY - część 3

Zapiski z podróży do Indii



Z kraju wyleciałam w nocy z 6 na 7 marca 1989 roku /do Warszawy odwiózł mnie mąż Paweł/. Udawałam bardzo odważną, by go nie martwić, ale bałam ssię okropnie. Tylko odszedł, zaczęłam już tęsknić …

Odprawa przebiegła sprawnie i wreszcie odlot. W samolocie czułam się dobrze, opieka wspaniała. W Taszkencie mieliśmy godzinę przerwy w locie. W Deli wylądowaliśmy o godz. 10,10 naszego czasu,to jest o godz.14,30 czasu tutejszego, a więc 4,5 godz. różnicy.

Temperatura 30 stopni C. Sprawdzenie dokumentów i przejście do wyjścia. I znów dusza na ramieniu : czy Elżbieta czeka? Wychodzę i słyszę jej głos :
Danusia, nareszcie mam cię tutaj !



Serdecznie mnie przywitała, uściskałyśmy się z prawdziwą radością. Zaraz zabrała mnie wynajętym samochodem do domu swego teścia. Powitano mnie tu bardzo życzliwie -otrzymałam od teścia Eli /admirała/ kwiaty wraz z wizytówką. Następnie spotkanie z siostrą jej męża Aszarani /bardzo ładna kobieta !/.Przy hinduskiej kolacji zaczynam powoli uczyć się obcego języka : diner /z angielskiego obiad/, wcześniej wypijamy drink /dżyn z wodą sodową i lodem/. Spożywamy trochę egzotyczne potrawy - dal /specjalnie sporządzony groch/, lejdia finder - jarzyna podobna do fasoli szparagowej, ziemniaki po hindusku - drobno krojone, smażone na oliwie z różnymi przyprawami. Wszystko apetyczne, smaczne /nie wymieniam pozostałych potraw/, ale inne w gamie smakowej. Co jednak najbardziej zaskakuje - je się palcami, chociaż na życzenie są do dyspozycji sztućce. Z ciekawości sięgnęłam po ciapaty - placuszki z mąki żytniej, taki hinduski chlebek. Nawet bardzo smaczny. Podczas kolacji czułam się tak, jak rodzina Prado. Usługiwał hinduski kucharz cały czas stojąc za plecami i tylko patrzył, co komu dołożyć.
Godz.21,30. Czas na spanie /w Polsce godzina 5 po południu/. Spałam świetnie.


8 marca 1989 roku, środa.
Godz. 7. Pobudka. Godz. 8,45. Aszarani zawozi nas na stację /Ela załatwia bilet do Bombaju. Później idziemy na bazar Anand, kupujemy tu chustki. Następnie Ela załatwia sprawy w bankach. Potem jedziemy na Czana Kapurz /odżera futra/. Ja dostaję oczopląsu od oglądania kamieni szlachetnych, wyrobów jubilerskich, zaopatrzenia sklepów. Rikszą jedziemy do domu na obiad.

Ciekawy zestaw posiłku : smażone bakłażany, ciapaty, ziemniaki, jakieś inne warzywa. Na deser owoce południowe. Po obiedzie pół godziny drzemki. Kolejna jazda na Sarodzina Market, gdzie Ela wydała około 1000 R na ciuchy / dwie wariatki ! /. Przed kolacją drink /rum plus laseczka cynamonu - rozbić, zalać wodą /filiżanka/, zagotować, ostudzić, dodać pół filiżanki soku pomarańczowego a także trochę rumu - według upodobania.

Elżbieta robi polski obiad - kotlety mielone, ziemniaki, groszek z marchewką. Po kolacji ajrysz kofi łydz krim, kawa z likierem. Później miałyśmy spać, ale nic z tego : przegadałyśmy z Elą kilka godzin - do trzeciej nad ranem.



9 marca 1989 roku, czwartek. Godz. 5 rano. Pobudka. Jedziemy z Elą na stację, a potem pociągiem Taczmahal Express do Agry. Podróż trwa 2 godziny i 50 minut. Ela wynajmuje taksówkę i jedziemy zwiedzać Agrę. Zaczynamy od wizyty w fabryce dywanów. Tu spotyka nas pierwszy szok: pracują tu nawet 7-letnie dzieci przy tkaniu swoimi małymi paluszkami przepięknych kompozycji kwiatowych. Serce ściska, kiedy patrzymy na ich pracę i wysiłek. Robimy zdjęcia i zasmucone opuszczamy to miejsce. Kończy się przecież wiek XX, a tu spotykamy tragiczną oazę dziecięcej krzywdy i brutalnego, bezwzględnego wyzysku.



W sklepach rękodzielniczych rzeczy piękne, ale bardzo drogie. Godz.13. Jesteśmy w parku i hotelu, czekamy na autobus, którym zajedziemy do Redfortu, wspaniałej budowli wzniesionej z czerwonej cegły. Wystrój wnętrza /oczywiście zniszczonego i pustego/ z białego marmuru, a ornamenty z prawdziwych kamieni - wydłubane, zachowały się tylko resztki. Ela robi mi zdjęcia we wnętrzu i na zewnątrz budowli, gdzie tylko może.



Następnie jedziemy zobaczyć ósmy cud świata - grobowiec najukochańszej żony Szacha Dżachana - Tadż Mahal. Przewodnicy podają zwiedzającym mnóstwo najprzeróżniejszych historii i legend związanych z tą imponującą, olbrzymią budowlą. Przytoczę jedną z nich.

Zmarła dwie godziny po urodzeniu czternastego dziecka Mumtaz-i-Mahal, umiłowana żona Szach Dżachana. Grobowiec zaczęto budować w 1630 roku, a ukończono około 1650 roku. Przy tym ogromnym i drogim projekcie budowlanym pracowało około 20 tysięcy ludzi. Naczelnym architektem był Pers Ustad Achmed z Lachaur, główną zaś kopułę projektował budowniczy turecki Ismail Chan. Przekaz głosi, że po zakończeniu dzieła Szach rozkazał oślepić Ustada Achmeda, aby już nigdy nie wybudował równie pięknej architektonicznej perły.

To najwspanialsza muzułmańska budowla na świecie wykonana z drogocennego białego marmuru, którego nie ma w Indiach. Wybudowano ją w parku nad rzeką Jamuną, otoczono z trzech stron murem. Z bramy wejściowej o wysokości 30 metrów /z czerwonego piaskowca/ można podziwiać wspaniały widok na grobowiec, fontanny i jeziorka. Grób stoi na podwójnej platformie z czerwonego piaskowca i wyższej - z białego marmuru. Wysoka fasada stanowi oparcie dla olbrzymiej kopuły. Na rogach platformy stoją 40-metrowe minarety. Fasadę wyłożono agatami, marmurowymi kwiatami, ozdobiono też wersetami z Koranu. Pod kopułą, w niszy grobowej, umieszczono sarkofag Mumtaz-i-Mahal. Obok mieści się sarkofag Szach Dżachana.



Przy wejściu do wnętrza budowli sprawdzają nam torby i ich zawartość /miałam pomarańcze, kazano je zostawić/. Elżbieta zdenerwowała się, rzuciła je na głowę strażnika, komentując to odpowiednio po polsku. Przy wejściu do sanktuarium zdejmujemy obuwie i wchodzimy boso do wnętrza. W podziemiach cudowne i wielkie pomieszczenia, oczywiście z białego marmuru, ozdobione drogimi kamieniami, np. jeden kwiat składa się z 65 kamieni. Marmur pięknie rzeźbiony - koronkowa robota ! W tej dużej komnacie stoją dwa sarkofagi - jakże piękne, z marmuru, wysadzane drogimi kamieniami. Palą się lampki, składa się ofiary i bakczysz dla oprowadzającego.



Powrót autokarem na stację kolejową, wracamy pociągiem do Deli. W domu byłyśmy późnym wieczorem, około godz. 10,30. Ela zdenerwowała się, bo żądano od niej dużo więcej pieniędzy za przejazdy. W sukurs przyszedł policjant, do którego zwróciła się o pomoc. W oka mgnieniu rozstrzygnął spór na naszą korzyść.

10 marca 1989 r., piątek.O godz. 9 wyjeżdżamy z domu i od godz.9,30 zwiedzamy Deli autokarem biura podróży. Parlament, Muzeum Nehru, Brama Indii, wieża Kutiminor, z której rzucają się młodzi ludzie, kiedy rodzice nie pozwalają im pobrać się i spędzić wspólnie życie. Miłość nie jedno ma imię ...Na dziedzińcu stoi żelazny słup, który nie rdzewieje i nikt tego nie umie wyjaśnić /chodzi o skład chemiczny monumentu, z którym łączy się wiele legend i barwnych opowieści.
Po południu zwiedzałam sklepy.



11 marca 1989 r., sobota.

Rano bank /Ela wybiera pieniądze/. Później Dżanakopusz /zakupy/, powrót do domu rikszą, obiad. Po południu poszłyśmy na bazar /ajnamarket/. Ela robi zakupy na niedzielny polski obiad - na bazarze wszystko czego dusza zapragnie … Powrót do domu i kolacja.

12 marca, niedziela.

Rano przygotowujemy obiad. Godz. 13 - jesteśmy po obiedzie. Długo spacerujemy po indyjskiej stolicy.

13 marca, poniedziałek.

Kupno garów /kubki do herbaty/ na Dżanakapusz. Obiad w chińskiej restauracji, powrót do domu i pakowanie. 

14 marca, wtorek.

Rano pakowanie, obiad, wyjazd na dworzec kolejowy i podróż pociągiem. O godz. 16,30 - po 24 godzinach jazdy wagonem sypialnym dojeżdżamy do Bombaju.
Uff, to najdłuższy w życiu przejazd koleją poprzez olbrzymi subkontynent.



15 marca, środa.

Wita nas Bombaj. Na dworcu kolejowym czekają znajomi Eli, p. Miller /przedstawiciel PLO/.i inni. Odwożą nas do domu na krótko, bo zaraz zapraszają na obiad do siebie. Typowo polska gościnność, chociaż to inny kraj, inny świat … Nie można tym ludziom odmówić serdeczności, dobrej woli, solidarności. Prawdziwi przyjaciele.

O godz. 19,30 zostałyśmy odwiezione do mieszkania Eli. Zaczęłyśmy rozpakowywać zakupy. Trwało to do północy. Usnęłam prawie natychmiast.

16 marca, czwartek.

Ela załatwiała zwrot pieniędzy za bilet do Deli, później byłyśmy w biurze lotniczym w sprawie biletu /nic nie załatwiłyśmy/, zjadłyśmy pyszny obiad u Chińczyka i wróciłyśmy do domu. Temperatura - 31 stopni !



17 marca, piątek.

Ponowna wizyta w biurze podróży. Znów nic nie załatwiłyśmy. Decydujemy się “pójść na ciuchy”, nacieszyć oczy kolorową mozaiką towarów zalegających targowisko. Zmęczone wracamy do domu. Ogarnia nas błogie lenistwo. Życie ma mnóstwo uroku, ale czy to nie oznacza nadmiaru nieróbstwa? A gdzie nasza szkolna dyscyplina i praca?



18 marca, sobota.

Pojechałyśmy taksówką do świątyni mieszczącej się w pobliżu polskiego konsulatu. To świątynia Dżajnisow. Śliczne barwy, dziwne modły, wegetarianie, którzy jedzą rośliny rosnące nad ziemią /?/.

Później byłyśmy w wiszących ogrodach Hengingarden /Ela stwierdziła, że one mają się tak do wiszących ogrodów, jak ona, p. Shankar, do Radiwa Ghandiego/. Bujna, wspaniała roślinność, zatrzęsienie kwiatów. Tam zaczepiła mnie za spódnicę małpka i nie chciała puścić bez bakszyszu.

Pełne wrażeń wracamy do domu. Po drodze otrzymałam prezent od Eli w sklepie z bielizną - naszyjnik z białego metalu. Piękny naszyjnik, wzruszający gest, zrewanżować się będę mogła dopiero w Polsce.

19 marca, niedziela.

Cały dzień w domu. Ela źle się czuje. Serce. Wysoka temperatura niszczy bezlitośnie zdrowie.

20 marca, poniedziałek.

O godz.11 wyjechałyśmy po bilet do Deli, który kosztował ją 72 dolary /równowartość 1080 rupii/, później zwiedzałyśmy dzielnicę handlową “Kaleba”. Wspaniale zaopatrzone sklepy. Zjadłyśmy wykwintny obiad w restauracji. Ela zaproponowała mnie wejście do sklepu z olejkami /perfumy/. Sprzedający dawał nam próbki zapachów, smarując korkiem umoczonym w dużym słoju po rękach w taki sposób, że w końcu nie rozróżniałam żadnego zapachu. Zdałam się na gust Eli.

Wracałyśmy taksówką przez Bombaj 8 - dzielnicę domów publicznych. Po jednej i drugiej stronie ulicy wystawały dziewczęta i kobiety w różnym wieku, niektóre bardzo młode. Po powrocie do domu odpoczywamy, pijemy kawę z likierem. W nocy śpię jak dziecko. Ela budzi mnie na śniadanie, które zaczynam od owoców - bananów i pomarańczy. 

21 marca, wtorek.

Temperatura 32,6 stopnia wg. skali Celsjusza. Do południa nie ruszałyśmy z domu nawet na krok. Przeraźliwy upał po prostu nas unieruchomił. O godz. 13 pojechałyśmy na zakupy. Kupiłam garsonki ! Potem na obiad w restauracji zjadłyśmy hinduską potrawę : tanduri /kurczak/, nan /placek- ich chlebek/, szpinak z koziną. Zdecydowałyśmy zakupić agaty, których tu prawdziwe zatrzęsienie. Przy okazji znaleźliśmy brakujący film do aparatu fotograficznego.

Pojechałyśmy zobaczyć wieżę milczenia - miejsce, gdzie Persowie grzebią swoich zmarłych. Prawdziwy natłok wrażeń zupełnie egzotycznych.



Nie kończy się oczarowanie i urzeczenie pięknem i wielkością Indii, ale wraca wieczorem nostalgia za rodziną. Pozostają do przeżycia jeszcze dwa miesiące urlopu, a ja już jestem gotowa wracać do swojego bolesławieckiego mieszkania. Mam już piękne hinduskie stroje dla wnuczek /bajecznie kolorowe, ozdobione nawet cennymi kamieniami/, letni strój dla wnuka, upominki dla synów i synowych. Cały skarbiec.

To pierwszy dzień wiosny. Martwię się o męża - co porabia, jak znosi samotność, bo chyba nie wystarcza mu praca w ukochanej szkole? Tyle mam mu do opowiadania, widziałam inny, niepowtarzalny świat absolutnej egzotyki. To trochę jak niespodziewany sen i bogate doznania w sennych marzeniach ...