sobota, 10 października 2015

PRAWIE PREHISTORIA - POCZĄTEK DROGI ZAWODOWEJ

Wśród wielu pocztówek i zaproszeń na setki uroczystości i ważnych lub mało istotnych wydarzeń w lokalnym środowisku - zachowałem jedno, z którym łączy się wyjątkowo dużo ciepłych, a czasem nawet niewiarygodnych wspomnień. To czas pionierski, trudny, pełen twórczych i odkrywczych poczynań, czas młodości, poszukiwania drogi życiowej, swojego miejsca na ziemi. Tutaj stawałem się nauczycielem z krwi i kości, wrastałem w arcyciekawy zawód, poznawałem jako praktyk tajniki skomplikowanego rzemiosła i sztuki uczenia, pracy wychowawczej, odkrywałem sposoby modelowania osobowości obywatelskiej od zarania dziecięctwa. Ówczesna szkoła była inna, dzieci były inne, Polska była inna, także nauczyciele byli inni : bliżsi dzieciom, serdeczni, emanujący dobrocią, wrażliwi na krzywdę wyrządzaną wychowankom. Prawdziwi humaniści, ale przede wszystkim - ludzie, którzy przeżyli straszliwą traumę okrutnej wojny, niewolnicy III Rzeszy niemieckiej, skrzywdzeni najczęściej przez los. z ranami i bólem po katordze, tułaczce i przesiedleniu na Ziemie Odzyskane. Wszyscy byliśmy autentycznymi patriotami, a praca stanowiła źródło prawdziwej, wielkiej satysfakcji.


Ręcznie wypisane zaproszenie nie ma daty, za to mieści w sobie dużo treści skłaniających do wspomnień, przybliżających odległy czas narodzin nauczycielskiej pasji i spełniania misji wyjątkowo pięknej, złożonej i trudnej, ale jakże satysfakcjonującej i odpowiedzialnej. Misji spełnianej w biednym środowisku ludzi przybyłych tu z różnych zakątków Europy, a nawet Azji. Wspieranych - paradoksalnie - przez niemieckiego księdza Lampkę, który na powitanie mnie w szkole w Kraśniku Dolnym ofiarował papierową torebkę z kilkunastoma jajkami. Życzliwy kapłan, który w mig zorientował się w poziomie mojej zamożności / czytaj - biedy/ i chciał po ludzku pomóc, nie obrażając przy tym geście, nie ujmując nic z osobistej godności. Ten fakt mocno utkwił w mojej pamięci, na szczęście w męskiej rozmowie ustaliliśmy dalszą współpracę bez podobnych gestów. Constans pozostała wdzięczność, wzajemne zaufanie i sympatia. Ceniłem w tym człowieku jego wrażliwą osobowość, troskę o losy zapracowanych ludzi, wzorową służbę duszpasterską. To był swego rodzaju Judym stopniowo wrastający w obcy językowo i mentalnie obcy, bo polski żywioł. Narodowość księdza nie miała dla mieszkańców wsi żadnego znaczenia ; stał się dla nich “swojakiem”, autorytetem. I to było piękne doświadczenie. Kościół wypełniał się po brzegi wiernymi każdej niedzieli. Niestety - nie znam dalszych losów niemieckiego księdza w polskiej parafii. W mojej pamięci pozostał jako ktoś mądry, serdeczny, przystępny i życzliwy.

… Na kartce zaproszenia ktoś namalował czerwoną różę i cytat z wiersza Cz. Janczarskiego :

“Dla Was są nasze kwiaty, nasza miłość i podziw” …


Ta poetycka syntetyczna triada pojęć została zaczerpnięta zapewne z obserwacji życia i brzmi pięknie, ale przede wszystkim prawdziwie. Dzieci miały dla nas nie tyle bukiety kapryśnych i urokliwych róż, ile naręcza polnych chabrów i maków czy zielonych gałązek w kompozycji z ogrodowymi mieczykami, daliami czy miniaturowymi słonecznikami, niezapominajkami i konwaliami. Te polne kwiaty pachniały oszałamiająco, były darem gorących, ufnych dziecięcych serc. I chociaż to nie wielobarwne kwiaty dominowały w codziennym szarym wiejskim życiu, to przecież były symbolem życzliwych międzyludzkich więzi, swoistym sacrum, miernikiem temperatury wzajemnych uczuć. Zaświadczały o ludzkim trwaniu i barwach wdzięczności, sympatii, o normalności i rosnącej stabilizacji, o trudnym wrastaniu w powojenne okaleczone środowisko.


… Pamiętam czas asymilacji, zręby budowy nauczycielskiego autorytetu, docierania do ludzkich serc, przełamywania nieufności. Najszybciej zaakceptowały mnie dzieci. Może dlatego, że w tradycji lokalnego środowiska więzi rodzinne schodziły na drugi plan, bo życie zdominowała praca na roli, harówka bez przerwy i racjonalnego wypoczynku. Szkoła nie przyciągała atrakcyjnością działań, nie dawała komfortu psychicznego, nie wyzwalała zainteresowań, nie imponowała. Była przymusem, nie wręczała przepustki do barwnego życia, nie programowała przyszłości, postępu wobec szarzyzny codzienności. Moje osobiste losy tamtego czasu można streścić w kilku zdaniach.


Mieszkałem w kolejowej stacji i osadzie Zebrzydowa, każdego dnia o godzinie 7,10 wsiadałem do pociągu jadącego do Wrocławia, wysiadałem na stacji w Bolesławcu / 13 km jazdy / i pieszo szedłem do Kraśnika Dolnego, by rozpocząć zajęcia lekcyjne o godz. 8,oo. Nie spóźniłem się ani razu i dziś nie mogę wręcz pojąć, jakim cudem pochłaniałem 6 km drogi w kilkadziesiąt minut, praktycznie - w niewiele ponad pół godziny. Tyle, że miałem wówczas niespełna 20 lat… Najgorzej było zimą, kiedy zaspy śniegu na szosie sięgały do pasa, a kierunek marszu wyznaczały rosnące przy szlaku wędrówki drzewa. Autobus ? Nikt nie słyszał i nie widział na szosie wśród pól takiego “wynalazku”. Na przerwie między lekcjami chwytałem pajdę chleba z masłem i dżemem /tylko truskawkowy był w pobliskim pseudo-sklepiku/, popijałem gorącą herbatą /czasami bez cukru, bo trzeba było oszczędzać złotówki w cieniutkim portfelu / i już zamykałem się w ciasnej izbie lekcyjnej z uczniami klasy piątej szóstej czy siódmej. Uczyłem języka polskiego, ojczystej mowy, emanującej pięknem i bogactwem, ale z trudem przyjmowanej w literackiej formie przez wojenne pokolenie dzieci reemigrantów z Jugosławii, Francji czy “zza Buga”, naszych Kresów Wschodnich. Znaleźliśmy w końcu po wielu miesiącach edukacji wspólny język, ucywilizowaliśmy stosunki międzyludzkie w triadzie : szkoła - dom rodzinny - uczeń, dopuściliśmy do codzienności alma mather głos serca : zahukane, zapracowane nierzadko dzieci odkrywały swoje prawa i uroki życia w szkolnej gromadzie i sens uczenia się, zdobywania wiedzy, bogacenia własnej osobowości. Nigdy nie szafowałem przysłowiowymi “dwójami”, preferowałem układy partnerskie z poszanowaniem osobistej godności wychowanka, co uczniowie szybko odkryli i zaakceptowali z nieukrywaną radością. Swoją akceptację i wdzięczność potrafili wyrazić w niecodziennej formie, co dziś wspominam z niekłamanym wzruszeniem.


Któregoś dnia - przeglądając uczniowskie zeszyty - spostrzegłem ze zdumieniem naśladowanie w nich mojego charakteru pisma, które często eksponowałem na szkolnej tablicy /biała kreda i czarna tablica - to podstawowe narzędzia pracy nauczyciela w powojennej polskiej szkole/. Nawet nie marzyliśmy o pomocach naukowych, elektronika i komputery jeszcze były w dalekiej, bardzo odległej i niewyobrażalnej przyszłości. Problemem w szkole były dymiące, nieszczelne kaflowe piece, ciasne ławki, brak szatni i toalet, niedostatek nauczycieli, nauka na dwie lub trzy zmiany i dziesiątki przeszkód w normalnej realizacji ambitnych programów nauczania. Zaburzony świat potrzeb estetycznych zafascynował mnie trochę później, wraz z nabywanym samodzielnie doświadczeniem prdagogicznym. Prapoczątkiem mojego pisania w periodykach specjalistycznych o tych sprawach były moje obserwacje uczniów w małej wiejskiej szkole, właśnie w Kraśniku Dolnym. Mój dialog z wychowankami - po odkryciu powszechnego naśladownictwa w charakterze zeszytowego pisma - był zarówno merytoryczny, jak i wychowawczy. Podziękowałem sztubakom za ich estetyczne starania w poszukiwaniu piękna i modelowaniu staranności osobistej, która podnosi na wyższy poziom kulturę życia człowieka i zbiorowości ludzkiej. Sięgnąłem po wzorzec średniowiecznych manuskryptów, które do dziś zadziwiają swoją formą i treścią współczesnych znawców przedmiotu. Zilustrowałem moją ekspresyjną pogadankę ilustracjami na tablicy ozdobnych literowych inicjałów, pokazałem sposoby zdobienia pisma odręcznego, upodobania epok historycznych, sposoby wyrażania własnych upodobań pisarskich, sens staranności, czytelności, wreszcie zależności między osobowością człowieka i jego sposobami uzewnętrzniania upodobań - także w pisaniu i kształtowaniu pojedyńczych liter. Najbardziej zaskoczył sztubaków mój sposób oceny ich eksperymentu naśladowczego z podziękowaniem za podjęty wysiłek. Kochane dzieci, nawet nie wiedziały, jaką radość sprawiły mnie swoim “odkryciem” urody liter i pisma modelowanego według mojego gustu.


Byłem w tej szkole wychowawcą “mojej” klasy trzeciej, w której uczyłem wszystkich przedmiotów. To był wyjątkowy zespół tylko 7 /siedmiu ! / dziewcząt i chłopców, którzy tworzyli grupę wielbicieli wyjątkowo przywiązanych do mnie jako nauczyciela i wychowawcy. Tej sympatii nie potrafili i nie chcieli skrywać. Może wpłynęło na ten stan rzeczy moje zbyt liberalne, łagodne uczuciowo podejście /wynikające nie tylko z braku doświadczenia pedagogicznego, ale i ze względu na moje uwarunkowania charakterologiczne - po prostu lubię wszystkie dzieci, nie wyłączając własnych czy wnuków i już prawnuków/. Fantastyczne urwisy ! Lekcje odbywały się normalnie, ale każda przerwa była rytuałem manifestowania sympatii, przytulania, głaskania po dłoni, wciskania jakichś drobiazgów, głośnego wyrażania swoich uczuć, szukania pochwały, zadręczania pytaniami i pomysłami. Myślę, że swoją postawą redukowałem u tych biednych w gruncie rzeczy wychowanków - deficyt miłości w domach rodzinnych, brak dla nich czasu i uwagi ze strony rodziców, bo inaczej trudno zrozumieć takie postępowanie. Najsmutniejsze było rozstanie, kiedy z końcem roku szkolnego zostałem awansowany na kierownika innej szkoły podstawowej w Nowej Wsi koło Zebrzydowej. Był potok łez i zobowiązanie pisania listów.


Dotrzymałem danego kochanym dzieciakom słowa i jeszcze długo otrzymywałem od nich głównie kartki pocztowe. Już drugiej takiej klasy nie miałem w swojej karierze zawodowej, zresztą do końca pracy nauczycielskiej pozostawałem dyrektorem olbrzymich szkól i realizowałem misje o szerokim globalnym zasięgu, daleko wykraczającym poza lokalne czy regionalne ramy. Doświadczenia z małej szkółki były o tyle ważne, że tam właśnie zetknąłem się z dorobkiem mojego wielkiego Mistrza - Janusza Korczaka i kontynuowałem jego dzieło poszerzone o włączenie własnych autorskich pomysłów. Przeniosłem jego ideę wrażliwego otwartego serca do szkoły i dzieci, nadałem im rangę podmiotu, a nie przedmiotu zabiegów dydaktyczno - wychowawczych, uczyniłem ważnym partnerem w serdecznych kontaktach z wychowawcami. I to zdało w pełni egzamin.


Ale wracam jeszcze na krótko do nostalgicznych wspomnień z początków własnej odysei. Najtrudniejsze do przeżycia były mroźne zimy. Kierownik szkoły w pobliskim Kraśniku Górnym wynajął mi pokoik na strychu budynku szkolnego i tam zamieszkałem. Tyle, że w pokoju nie było pieca, a więc ogrzewania. Ustawiona wieczorem miednica z wodą zamarzała do samego dna naczynia. To były prawdziwe zimy, bez retuszu i koloryzacji. Kiedy budziłem się o poranku - sprawdzałem najpierw, czy włosy nie przymarzły do poduszki. A potem już rozgrzewka gorącą herbatą zaparzoną przez żonę kolegi w kancelarii na parterze budynku. Z kolei marsz przez pole do “mojej” szkoły. I praca aż do zmroku. W niedzielę wymalowywałem na brystolu duże tablice ortograficzne, które być może jeszcze gdzieś w szkole zachowały się. Na nudę nie było czasu.


Byt materialny uległ poprawie, kiedy udało mi się wykupić obiady w miejscowym PGR. Do dziś pamiętam smak pierogów z mięsem, które jadłem z prawdziwym obiadem /do tej chwili wystarczał posiłek na sucho ; kawałek chleba z jakimś oszczędnym dodatkiem i tradycyjna herbata “Ulung”, stosunkowo tania jak na ówczesne ceny/.


Warto dodać,że uczniowie podstawówki mieli nierzadko po 16 - 18 lat, bo edukację z ich życiorysów wykreśliła wojna. Nie zawsze stanowili wzorzec godny naśladowania, ale nie było większych incydentów z uwagi na emocjonalne i rodzinne powiązania wewnątrz środowiska. W tzw. szkole wieczorowej dla dorosłych /byli wśród nich analfabeci/ w klasach uczyło się nierzadko po 40 osób. O ciasnocie i zaduchu nie trzeba wspominać - to była droga przez mękę dla słuchaczy i wykładowców.

Wewnątrz sympatycznego zaproszenia wzruszający tekst :

“Społeczność Uczniowska oraz Rada Pedagogiczna ze Szkoły Podstawowej w Kraśniku Dolnym z okazji Święta naszej Szkoły składa Ob.Paweł Śliwko serdeczne podziękowania za trud i wkład w dorobek naszej placówki.

Niech dalsza owocna praca będzie powodem do radości i dumy z dobrze spełnionych obowiązków.”


Dziś żałuję, że nie mogłem uczestniczyć w tej uroczystości, a zwłaszcza żałuję braku spotkania z moją wspaniałą klasą trzecią. Zapewne wszystkim uczniom posiwiały skronie, ale są bogatsi o życiowe doświadczenie. Nie znam ich losów i nie wiem, czy skorzystali z mojego przesłania edukacyjnego i życzliwych rad nauczyciela - wychowawcy wdrażającego do praktyki szkolnej ideały Janusza Korczaka. Jestem przekonany, że tak się stało. Dla mnie tamta szkoła stanowiła ważny rozdział samokształcenia i kolejny szczebel do odkrywania głębi i piękna wiedzy pedagogicznej. Z niekłamanym wzruszeniem patrzę na skromną, ale w gruncie rzeczy mądrą w treści kartkę zaproszenia przekazaną przez moich młodszych następców. Może rzeczywiście odcisnąłem drobny ślad w historii tej placówki oświatowej? Nie wiem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz