czwartek, 29 października 2015

JAK ZOSTAŁEM DZIENNIKARZEM

Wprawdzie nie było mi zbyt ciasno w skórze belfra, bo praca ta stała się z biegiem czasu wielką życiową pasją i przygodą / to już zasługa tysięcy wychowanków, którzy mnie akceptowali bez zastrzeżeń /, ale młodość zmusza człowieka do realizacji wszechstronnych zainteresowań na miarę i ponad miarę własnych możliwości. To wewnętrzny nakaz, który trafnie zdefiniował nasz Mistrz poetyckiego słowa - nieśmiertelny Adam Mickiewicz :

“Mierz siły na zamiary, a nie zamiar podług sił”.


W liceum pisałem wiersze, na początku kariery nauczycielskiej prowadziłem pamiętnik, pochłaniający sporo wolnego czasu, którego chroniczny deficyt utrudniał zmagania z szarą codziennością. To był czas bez telefonów i tylko romantyczne listy kwieciście barwiły koloryt trwania i życia w dziwnym świecie. O innych urokach i walorach młodości nie będę się rozpisywał.- każdy przeżywa ją po swojemu, jedni w zachwycie i zauroczeniu, inni w smutku, dramacie samotności i rozczarowania. Na ten temat napisano nie tysiące, a miliony książek we wszystkich chyba językach świata, nawet nasi starożytni poprzednicy wykuwali w kamieniu swoje złote myśli i odczucia. Chłonąłem literaturę bez litości dla przemijającego bezpowrotnie czasu, ale to miało swój sens i cel w profesji, która wymagała szerokich kompetencji i sięgania poza horyzont raz ustalonych kanonów wiedzy o świecie. To temat do odrębnych refleksji.


Uskrzydlony pracą w nowej, dopiero tworzącej się szkole Nr 4 w Bolesławcu, dysponując jako 23-latek bogatym doświadczeniem pedagogicznym w kilku wiejskich szkołach, a także w pracy nadzoru pedagogicznego /byłem Podinspektorem Szkolnym wizytującym wszystkie szkoły podstawowe powiatu bolesławieckiego po ukończeniu dwumiesięcznego kursu wizytatorów w Warszawie/ mogłem sobie pozwolić na luksus autorskiego pomysłu na oryginalność komponowania placówki oświatowej innej niż wszystkie, także te, które wizytowałem jako uczestnik krajowego kursu wizytatorów w Płocku, Ciechocinku, Aleksandrowie Kujawskim i innych miastach Polski. Nawiasem mówiąc - każdy z uczestników szkolenia w stolicy musiał przed otrzymaniem stosownych uprawnień zhospitować i szczegółowo ocenić jedną z wizytowanych lekcji w obecności dużego audytorium kursowego. Serdecznie współczuję biednym nauczycielkom, które musiały przeżyć wyniszczający psychicznie potężny stres. Cóż - taka jest druga strona medalu, chociaż ta pierwsza z 18 - godzinnym wymiarem 45-minutowych godzin pracy i długie wakacje - kusi pozorem rajskich rozkoszy…


Wiedziałem, że moje miejsce pracy i życia łączy się harmonijnie z żywiołem dziecięcym i szkołą. Czy zmarnowałem dwa lata pracując w administracji szkolnej? Nie sądzę. Na rozstanie pozostawiłem koleżankom i kolegom dyrektorom szkół precyzyjnie opracowany zestaw przepisów prawnych rozproszonych w wielu dokumentach centralnych i regionalnych, korzystając m.in. z wiedzy nabytej w stolicy. Zmiana pracy była dla mnie wyzwoleniem z więzów administracyjnej biurokracji, która zawsze - a przynajmniej za czasów mojej pamięci - hamowała rozwój innowacji i postępu w szkolnictwie. Jak jest dzisiaj - nie wiem.


W ‘Czwórce” zacząłem tworzyć od podstaw zręby nowej szkoły w trudnych początkowo warunkach lokalowych. Efektywność innowacji i nowatorstwa pedagogicznego dokumentuje choćby przykład spotkania po 50 latach od ukończenia szkoły wszystkich niemal uczniów jednej z klas VII /był to czas jeszcze przed wprowadzeniem reformy i powstania 8-klasowej szkoły podstawowej/. Absolwenci sprzed pół wieku czuli się jedną, dojrzałą rodziną i emocjonalnie ze sobą związaną wspólnotą. Nie było końca opowieściom o wydarzeniach sprzed wielu lat, o przebogatym życiu klasy, o faktach zapamiętanych na całe życie. Coś niewiarygodnego, pięknego i wzruszającego emanowało z tej “spowiedzi” dojrzałych matek i ojców, biznesmenów i artystek, które w tej “mojej” szkole uczyły się malarstwa przy prawdziwych drewnianych sztalugach pod okiem wielkiego malarza narodowych dziejów Jana Matejki. To była pierwsza w kraju szkoła podstawowa mająca prawdziwą pracownię malarską, pierwsza nosząca dumne imię wybitnego artysty - patrioty,pierwsza w powiecie z własnym sztandarem, słowem - innowacyjna placówka oświatowa wyznaczająca kierunek postępu pedagogicznego przynajmniej w skali powiatu, a później w znacznie szerszym zakresie. Nawiasem dodam, że drugie po “Czwórce” imię Władysława Broniewskiego i uszyty przez zakonnice sztandar otrzymało miejscowe Liceum Ogólnokształcące. Ale zaczęło się wszystko co nowe i nowoczesne na ówczesne czasy - w ambitnej “podstawówce” z nr 4 w herbowej tarczy. Z nikim nie rywalizowaliśmy, po prostu i zwyczajnie realizowałem autorską koncepcję szkoły bliskiej dzieciom. Z czasem było o niej głośno na całym Dolnym Śląsku, zwłaszcza po otwarciu się tej krnąbrnej placówki oświatowej na morze, a więc i cały świat.


Wysłałem do wrocławskiej “Gazety Robotniczej” kilka drobnych artykułów z informacją o ważniejszych szkolnych wydarzeniach i zaraz po tym ze zdumieniem czytam w którymś wydaniu pisma zaskakujący tekst pt. “Czy mogę zostać korespondentem?” Sam nie stawiałem takiego pytania, ale szczególnie zaskoczyło redakcyjne personalne zaproszenie mnie do stałej współpracy. To była absolutna, przyjemna niespodzianka : nie ja byłem petentem, ale do mnie zwracano się z propozycją reporterskiej obserwacji i opisu wydarzeń w lokalnym środowisku. Jeszcze nie wiedziałem, że będę jedynym bolesławieckim dziennikarzem tej gazety/ a później także “Słowa Polskiego”/ przez długie 30 /słownie - trzydzieści / lat ! Tym samym pełniłem funkcję kronikarza miasta w czasach trudnych i skomplikowanych, bez wielkich apanaży, ale za to pod bystrym spojrzeniem cenzury i nieboszczki partii, która nie pałała do mnie miłością. Dowód ? Zachowany dokument z naganą ówczesnego sekretarza Komitetu Powiatowego PZPR - F. S. Ze zdumieniem patrzę na stopniowe odradzanie się cenzury słowa pisanego w dzisiejszej rzeczywistości polityczno - społecznej w pogoni za “rządem dusz” i uzurpowaniem jedynej słusznej racji przez ludzi na stanowiskach. Dziś - jak i wczoraj - nie odpowiada mi rola posłusznego sługi, jestem wolnym człowiekiem i tę wolność cenię najwyżej / ponad 3 lata byłem niewolnikiem III Rzeszy niemieckiej/, dlatego ograniczyłem do minimum moją twórczość pisarską. Już nic nie muszę, co najwyżej - mogę, jeśli zechcę, a to bardzo ważne, żeby nie złamać czy zaprzedać własnej godności. Wolności poglądów i pisania nie sprzedam za żadne srebrniki, to moja własność i prawo, życiowy drogowskaz i przywilej każdego myślącego człowieka.

Cytuję treść tego niezwykłego artykułu redakcyjnego.

“W ostatniej poczcie znów otrzymaliśmy kilka listów w sprawie współpracy z “Gazetą”.


Czy mogę być waszym korespondentem ? - pytają Włodzimierz Metyk z Kłodzka, Józef Dziurawiec z Zagajnika /pow. Bolesławiec/, Stanisław Buko z Żarskiej Wsi /pow. Zgorzelec/, Zygmunt Kazimierczak z Zatonia k/Zgorzelca, Julian Nanowski z Pasiecznika /pow. Lwówek/ i Stanisław Ołubek z Kościelnika Średniego /pow. Lubań/.


W odpowiedzi na te listy przypominamy wszystkim naszym sympatykom i zgłaszającym się do współpracy, że chętnie będziemy korzystać z ich informacji i chętnie wciągniemy ich na listę naszych korespondentów na określonych warunkach : kandydaci powinni przysłać na piśmie następujące dane :dokładny adres, czym się trudnią, do jakich należą organizacji politycznych, względnie społecznych.

Przyjętych kandydatów prosimy bardzo o przysłanie korespondencji w maszynopisach z podwójnym odstępem między wierszami i szerokim marginesem. Każda korespondencja winna zawierać od góry nazwisko autora i datę napisania korespondencji.

Praca korespondenta terenowego ma charakter społeczny, zgodnie jednak z przyjętymi zwyczajami każdą zamieszczoną w “Gazecie” notatkę honorujemy według obowiązujących stawek dziennikarskich. Wypłata za zamieszczone korespondencje wysyłana jest raz w miesiącu.

Redakcja nie zwraca nie zamieszczonych korespondencji i zastrzega sobie prawo rezygnacji ze współpracy.

Praca korespondenta zazwyczaj rozpoczyna się od tematyki związanej z jego środowiskiem i dlatego “Redakcja” nie wystawia korespondentom zaświadczeń, nie daje legitymacji. Może to nastąpić w określonych wypadkach po kilkuletniej stałej współpracy korespondenta z “Gazetą”.

SERDECZNIE ZAPRASZAMY DO STAŁEJ WSPÓŁPRACY KIEROWNIKA SZKOŁY W BOLESŁAWCU, OB. PAWŁA ŚLIWKO, Z PROŚBĄ O NIEOGRANICZANIE SIĘ DO TEMATYKI SZKOLNEJ, LECZ PORUSZANIE SPRAW OGÓLNYCH Z RÓŻNYCH DZIEDZIN ŻYCIA. Redakcja


W taki sposób trafiłem do redakcji wrocławskiej “Gazety Robotniczej”, z korespondenta terenowego stając się dziennikarzem. Z biegiem lat w Ratuszu miejskim znalazło się miejsce na oddział pisma, które rozrosło się do rangi największej gazety codziennej w regionie. Bolesławiec był szczególnie uhonorowany ilością zamieszczanych tekstów o życiu miasta i powiatu. Dysponowałem świetną walizkową maszyną do pisania francuskiej marki Optima Elite, którą zakupiłem przed laty dzięki dewizom przekazanym przez siostrę mamy, która odnalazła się po wojnie i śmierci męża dopiero w końcówce lat 50-tych. Równolegle nawiązałem kontakty z innymi redakcjami, w których drukowałem ambitniejsze materiały prasowe, głównie obszerne reportaże i biografie ludzi zasłużonych dla regionu. Przytaczam list redaktora naczelnego wrocławskich “Wiadomości”.

WIADOMOŚCI - TYGODNIK SPOŁECZNO-POLITYCZNY. 27. 06. 73 r.

Szanowny Towarzyszu !

Przesyłam Towarzyszowi wycinki, o które prosiliście jeszcze … w grudniu 72 r. /niestety, list zawieruszył się w czasie mojej choroby u kogo innego/. W najbliższym czasie wykorzystamy materiał pt. “Rysunki zza szpitalnej bramy”.

Proszę również o artykuły, jak Towarzysz proponuje, “na tematy środowiskowe - ciekawe również w skali pozalokalnej.” 

Przepraszając za zwłokę przesyłam z wyrazami poważania - pozdrowienia.

/ Podpis nieczytelny /


Krótki komentarz. Publikowałem w tym tygodniku ciekawe materiały na temat sztuki schizoidalnej ludzi chorych psychicznie /schizofreników/, podejmując tę problematykę nowatorsko, być może w ogóle po raz pierwszy dzięki kontaktom z dyrektorem miejscowego Wojewódzkiego Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych. Materiał prasowy wzbudził zainteresowanie czytelników, a zwłaszcza rodzin chorych pacjentów placówki leczniczej. Nie zgłębiałem naukowo tej problematyki, chociaż uczuliłem na nią w czasie szkolenia w tym samym szpitalu pielęgniarek środowiskowych na kursach, wykładając psychologię i pedagogikę. W tej fazie zaawansowanej pracy dziennikarskiej miałem dostęp do wszystkich periodyków.

Z perspektywy czasu razi mnie w półprywatnym liście wybrana forma zwrotu “szanowny towarzyszu”. Wydawało mi się zawsze, że to już skamielina, a jednak ...

Odpowiem na pytanie, skąd takie swoiste względy w redakcji “GR” i zaproszenie do stałej współpracy. Jako nauczyciel zaczynałem pracę w roli polonisty, zatem bogata kultura języka ojczystego stanowiła wymuszoną profesjonalnie konieczność. Intuicyjnie sięgałem po tematy budzące zainteresowanie czytelników, nie stroniąc od problemów kontrowersyjnych czy trudnych, interwencyjnych, wymagających odwagi, ocierających się o ryzyko osobiste. Nad wszystkim czuwała przecież nieomylna partia. Drobny przykład skutecznej interwencji ilustruje zeskanowany poniżej dokument, a podobnych było setki - jeśli nie więcej.


W szarych czasach sprzed pół wieku każda innowacja była czymś ciekawym i oryginalnym, toteż drukowałem setki tekstów prasowych - nie pomijając szkoły. Bo też i inicjatywy rodzące się tutaj były przedniej marki. Przykładowo - zainstalowaliśmy automatyczne dzwonki na lekcje i przerwy korzystając z wzorca kolejowego PKP. To była zasługa współpracujących z nami kolejarzy, zwłaszcza p. Jusypenki, przewodniczącego Komitetu Rodzicielskiego. Razem pojechaliśmy do wytwórni zegarów i automatyki kolejowej w Łodzi i przywieźliśmy cenne trofeum do szkoły nr 4. Uwieczniłem ten fakt na łamach “mojej” gazety. A stąd prosta droga do kasy Dyrekcji Okręgowej PKP we Wrocławiu, która zgodziła się na oficjalny patronat nad naszą placówką oświatową. Któregoś dnia zawitała do nas delegacja opiekunów z workami łakoci na uroczyste odsłonięcie istniejącej do dzisiaj tablicy pamiątkowej, przekazując dzieciom dużo pocztówek z Wrocławia i inne drobiazgi związane z koleją. Podejrzewam, że dzisiejsi uczniowie bolesławieckiej Szkoły im. Jana Matejki nie znają tego epizodu z bogatych dziejów zasłużonej alma mather.

Tutaj trafił jako nagroda Towarzystwa Rozwoju Ziem Zachodnich /TRZZ/ pierwszy telewizor zainstalowany w auli. To wyróżnienie za społeczną pracę młodzieży na rzecz swojego miasta, nowej “małej Ojczyzny”. Tutaj przywędrowało z krakowskiej głyptoteki płaskie gipsowe popiersie Jana Matejki, patrona szkoły. Zaprzyjaźniłem się z krakowskim rzeźbiarzem Leonem Dziedzicem, który wykonał kamienne popiersie mistrza malarstwa polskiego - zupełnie bezinteresownie. Informacje o tych wydarzeniach płynęły szerokim strumieniem poprzez prasę, budując pozycję i sławę “Czwórki”. Dla mnie stanowiło to prawdziwą przygodę dziennikarską i źródło osobistej satysfakcji. Bo jak nie pisać o zorganizowaniu pierwszej w Polsce prawdziwej szkolnej pracowni malarskiej z drewnianymi sztalugami wykonanymi w miejscowej stolarni według mojego autorskiego projektu? Dodam tylko, źe w tej pracowni swoją miłość do farb i pędzli odkryło wielu absolwentów szkoły, wśród nich znana lokalna malarka Stanisława Wojda-Pytlińska i kilka innych dziewcząt, dziś dojrzałych kobiet z wielkim dorobkiem artystycznym, które wyjechały do Zamościa i innych miast wschodniej Polski. Były obecne na jubileuszowym spotkaniu w grodzie nad Bobrem.

Tutaj odbył się pierwszy na Dolnym Śląsku i w kraju kurs wakacyjny dla 56 nauczycielek wychowania plastycznego, który zorganizowałem i prowadziłem jako kierownik. To była inicjatywa działacza Związku Nauczycielstwa Polskiego we Wrocławiu, Stanisława Migonia, z którym poznaliśmy się na płaszczyźnie pracy społecznej /byłem prezesem władz powiatowych ZNP po powrocie z administracji do szkoły/. Kuratorium Oświaty i Wychowania zaakceptowało tę pionierską inicjatywę, o której pisałem szerzej w miesięczniku metodycznym dla nauczycieli. Dziś trudno mi zrozumieć, jakim cudem mogłem znaleźć czas na działalność związkową /zostałem m.in. wyróżniony Złotą Odznaką ZNP/ i permanentne pogłębianie wiedzy zawodowej. Tak było i nie ma w tym opisie słowa fałszu. Młodość wyzwala tyle energii, że realizuje nawet rzeczy z pozoru niemożliwe. 

Należałem do kręgu ludzi upowszechniających kulturę w lokalnym i szerszym środowisku, co potwierdza zeskanowane pismo Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej we Wrocławiu z datą 18 listopada 1967 roku. Stare dzieje, kontakt z dziennikarstwem umożliwiał mi informowanie o ważniejszych wydarzeniach w obrębie wielu miejscowości i środowisk twórczych, które dopiero rodziły się, powstawały z niczego, rozwijały skrzydła, odkrywały talenty i twórczość artystyczną. Pamiętajmy, że tę epokę trzeba nazywać czasami pionierskimi. Poniżej zamieszczam reprodukcję innego dokumentu wrocławskiej redakcji “Dolnośląskiego Przeglądu Gospodarczego”, który nobilituje moją pozycję i dorobek pisarski tytułem redaktora, a nie współpracownika czy korespondenta, co miało swoje znaczenie w stopniowaniu rangi zawodowej. To jeszcze rok 1969, a więc prehistoria czy może bardzo odległa epoka i zaczątek pełnej normalizacji życia społecznego i ekonomicznego na Dolnym Śląsku, kiedy cieszył przybysza każdy nowy dom rodzący się wśród ruin i zgliszcz. Dlatego pisanie o tym cieszyło czytelnika, miało swój sens, chociaż trudno w nim szukać kwiecistości czy sentymentalizmu. W codziennej informacji dominowała rzeczowość, konkretność i oszczędność słowa. Tylko w obszernych reportażach mogłem pozwolić sobie na większą swobodę.

Byłem zapraszany na dziesiątki czy nawet setki spotkań i lokalnych wydarzeń, notowałem skrzętnie fakty z życia lokalnych wspólnot, popularyzowałem ludzkie biografie, które stanowiły dla wielu źródło wielkiej osobistej satysfakcji, co potwierdzali w spotkaniach ze mną nawet po wielu latach. Zawsze jednak przemycałem do publicznej wiadomości sporo informacji o szkołach i nauczycielach. To była moja zawodowa “odchyłka od normy”, po prostu miałem sentyment dla mozołu nauczycielskiej pracy, znałem doskonale ten mozół i trud z autopsji. Poniżej - jedno z zaproszeń, więcej nie przytaczam z braku miejsca w blogu.

Czy praca dziennikarska była krainą rozkoszy ? Nic bardziej błędnego. Było to często zmaganie się z przeciwnościami. Z trudem wywalczyłem w bolesławieckim Ratuszu lokum na siedzibę oddziału “Gazety Robotniczej” w symbolicznym miejscu dawnego lokum miejskiego kata przy lochu głodowym. To taka ciekawostka, bez żadnych aluzji. Z wygodami - telefonem, maszyną do pisania, umeblowaniem. Oznaczało to odseparowanie od nadzoru ze starszego trwaniem od wielu lat oddziału “Gazety” w Zgorzelcu. Radość trwała jednak zaledwie kilkanaście miesięcy. W lutym 1968 roku Przewodniczący Prezydium /dziś tę funkcję pełni Prezydent Miasta/ rozwiązuje umowę o najem lokalu. Zostałem na bruku, ale powróciłem do pisania we własnym mieszkaniu. Była to swoista intryga, ale szczegóły mnie nie interesowały. Komuś mocno nacisnąłem publikacjami na odcisk. W domyśle - partia, ale to bez znaczenia. Robiłem swoje nadal. Tyle, że bogatszy o nowe doświadczenie, chociaż zawsze skory do ryzyka. W imię prawdy.

Miałem wiele okazji do szerszego i głębszego, mniej oficjalnego poznania środowiska dziennikarskiego, które wydawało się hermetycznie zamknięte wobec obcych intruzów. Było solidarne wewnętrznie, ciekawe świata, otwarte na innowacje, aktywne w modernizacji obiektywnie istniejącej rzeczywistości, nie stroniące od pokus i urody życia. W ramach koleżeńskiej integracji nie brakowało okazji do rozkwitu życia towarzyskiego, co ilustruje poniższy wycinek - zaproszenie na piknik wśród Borów Dolnośląskich. Z redakcją warszawskiego periodyku “Oświaty i Wychowania” brałem udział w ponad tygodniowym wyjeździe /wraz z żoną/ do ZSRR /Moskwa i Leningrad/, ale to odrębny temat do bogatych refleksji. Dodam tylko, że przez wakacje odbyłem staż jako kandydat na etatowego dziennikarza, ale przed zatrudnieniem powstrzymał mnie brak mieszkania w stolicy, a perspektywa 3 - 4 lat oczekiwania na stałe rodzinne lokum wydawała się nie do zaakceptowania /miałem małe dzieci/. Nęciły duże pieniądze, zniechęcała hotelowa tułaczka i służbowe rozjazdy po Polsce dla zebrania materiałów do publikacji prasowych, zatem zrezygnowałem. W tej samej redakcji przez wiele lat wchodziłem w skład Rady Redakcyjnej, opublikowałem też kilkadziesiąt artykułów w stałej, stworzonej przeze mnie rubryce “Z refleksji praktyka”. Legitymację dziennikarza i miejsce w Radzie Redakcyjnej warszawskiego miesięcznika rzemieślników otrzymałem także na wniosek Izby Rzemieślniczej we Wrocławiu. Słowem - mocno wrosłem i zakorzeniłem się w środowisku dziennikarskim, byłem członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i Stowarzyszenia Autorów Polskich.

Tym urzędowym pismem odsłaniam kulisy przyjemniejszej, integracyjnej strony życia miłośników pióra i maszyny do pisania, bo życie zbiorowe rządzi się własnym, niepisanym prawem utwierdzanym przez aklamację.

Pieczątka firmowa 

“Gazety Robotniczej” Redaktor Paweł Śliwko

Zgodnie z zapowiedzią, w najbliższą środę 17 bm. o godz. 10 zbieramy się w Ruszowie / 35 km od Zgorzelca /. Kolega Pietraszek będzie czekał do godz. 9,30 w swoim oddziale na kolegów z Wałbrzycha, Jeleniej Góry, Kłodzka, Świdnicy i Dzierżoniowa, aby zawieźć ich mikrobusem do Ruszowa. A zatem wszyscy, którzy mieszkają poza Wrocławiem muszą wybrać sobie taki pociąg albo autobus, aby mogli stawić się w oddziale zgorzeleckim przed godziną 9,30 / można przyjechać poprzedniego dnia wieczorem, ale w takim przypadku trzeba zadzwonić do Kolegi Pietraszka i poprosić o zarezerwowanie miejsca w hotelu /. Wrocławianie pojadą samochodami / mam nadzieję, że wszyscy / bezpośrednio do Ruszowa /restauracja “Pod Dębem”/. Współpracowników, którzy otrzymają niniejsze pismo - proszę uważać się za zaproszonych na zebranie. Przypominam : obecność pracowników etatowych i półetatowych - obowiązkowa.

Oto nasz orientacyjny “ rozkład jazdy “ :

godz. 10-13 - narada zespołu
godz. 13-14 - przerwa na obiad
godz. 14-16,30 - grzybobranie
godz. 16,30 -rozpalenie ogniska i pieczenie barana /autentycznego/
godz. 16,45-17,30 -gawędy leśniczych
godz. 17,30 -konsumpcja pieczeni baraniej /z dodatkami/

Oczywiście na barana musimy się złożyć, ale - to już na miejscu. Koszt tej kolacji nie powinien przekroczyć jednej diety dziennikarskiej.

Do zobaczenia w Ruszowie ! Kierownik Działu Terenowego

Wrocław, 11 września 1969 roku 
 /red. Włodzimierz Kisil/
O szczegółach słynnego grzybobrania nie będę się rozpisywał. Nie miało to zresztą wpływu na ukazanie się jutrzejszego wydania “Gazety Robotniczej”. Za to wszyscy zaczęliśmy mówić do siebie po imieniu - nastąpiła powszechna fraternizacja, poczuliśmy się jedna dziennikarską rodziną …

W kilkanaście lat później - już na emeryturze - zostałem Redaktorem Naczelnym miesięcznika “Głos Bolesławca”. Ten fragment biografii opiszę - w wielkim skrócie -oddzielnie.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz