“Wszystko co ma się z tobą stać - jest zapisane w Księdze Życia, a Wicher Wieczności na oślep przewraca jej kartki”. To cytat z Koranu, świętej księgi muzułmanów, który gdzieś znalazłem i zapamiętałem ze wzgłędu na poetycką formę zdania, a nie jego filozoficzną treść. Objawionej prawdy i głębi mądrości uniwersalnej szukam zresztą w chrześcijańskiej Ewangelii, która towarzyszy mnie w ostatnich latach trwania na ścieżce istnienia przy cichnącym szeleście przesypujących się w klepsydrze życia ziarenek piasku.Wasz piękny, radosny i dostojny jubileusz 90 - lecia istnienia Polskiego Radia splata się z moim, krótszym tylko o 10 lat życiorysem, którego bogactwa zdarzeń wystarczyłoby na wiele ludzkich biografii.
Urodziłem się w sercu Puszczy Białowieskiej, w głębi prastarej kniei, mojej wielkiej, pierwszej dziecięcej miłości. Był to rok 1935 i posterunek kolejki wąskotorowej w Skupowie, gdzie ojciec pełnił jednoosobowo różne funkcje związane ze sprawnym funkcjonowaniem transportu kolejowego wywożącego drewno z lasu do tartaku i fabryki suchej destylacji drewna w Hajnówce. To był prawdziwy raj na ziemi : powietrze gęste od zapachu kwiatów i wielobarwnych motyli, świergot ptaków, malwy zaglądające do okien baraku, żółto-czerwone nasturcje pielęgnowane przez matkę, zatrzęsienie jagód, grzybów i stosy najprzeróżniejszych darów lasu na wyciągnięcie ręki. Wiosną tuż za progiem błękitniały łany przylaszczek i białe zawilce, jesienią prowadził nas w głąb boru na grzybobranie olbrzymi, mądry i wierny pies o dziwnej nazwie Dunaj.Zawsze towarzyszył mi w tych wędrówkach młodszy o rok braciszek, pierwsza ofiara zbliżąjącej się okrutnej wojny. Ale to było później i w naszych kolorowych snach śniliśmy tylko o szczęśliwym, beztroskim dzieciństwie.
Grozę wojny zapowiedział straszliwy warkot lecących nisko nad puszczą niemieckich samolotów.Wtulaliśmy się z bratem w kłujące twarz trawy i kolczaste krzewy, bezbronni i przerażeni, bez pojęcia o grozie przyszłych wydarzeń. Rodzice odnaleźli nas w lesie, nie kryliśmy przerażenia i strachu, który już nas nie opuścił. Mieliśmy w domu radio kryształkowe, niedoskonałe, ciche i trzeszczące, ale rodzice spędzali przy nim długie wieczory rozświetlone naftową lampą. - Wojna ! - Ten przeklęty wyraz nic dla nas nie znaczył w tamtym czasie. Podświadomie wyczuwaliśmy ogromną zmianę w codziennym rodzinnym życiu : milczenie i smutek ojca, ukradkiem ocierane łzy matki. Coś pękło w domowej atmosferze, przyplątały się nieznane troski. Któregoś dnia pojawili się żandarmi w metalowych hełmach, raził uszy odgłos obcej mowy, próby rozmowy z nieznającymi języka niemieckiego rodzicami.Ci sami żandarmi za jakiś czas aresztują rodziców i przewiozą do siedziby gestapo w Białowieży. Na tortury i poniżenie.
Ale wcześniej któregoś słonecznego popołudnia zaskoczyła nas wizyta kilkunastu innych żołnierzy mówiących po rosyjsku. Skupili się przy ocembrowanej studni i pili wodę nalewaną z wiadra do wojskowych menażek. Jeden z nich z trudem sobie radził, a woda zabarwiona krwią wyciekała na zieloną drelichową bluzę. Miał przestrzelone gardło, jak wytłumaczył później ojciec.Poczęstowani chlebem z masłem i serem oraz mlekiem - znikli w głębi lasu. Nawet nie zapamiętałem jaką mieli broń. Rodzice w miarę swobodnie rozmawiali z nimi po rosyjsku, na moim rodzinnym Podlasiu mieszka do dziś wiele białoruskich rodzin w pokojowej koegzystencji i wielowiekowej przyjaźni z Polakami. W Hajnówce była nawet białoruska szkoła nr 2 /nie wiem, jak jest dzisiaj?/, wybudowano nawet imponującą cerkiew prawosławną /której nie widziałem, a szkoda/, mieszkałem jako licealista na stancji u białoruskiej rodziny, ale to tylko kilka faktów jakie pozostały utrwalone w pamięci. Ranny żołnierz prześladował mnie długo w koszmarnych snach.
To było zaledwie preludium wojennej epopei.
Urodziłem się w złym czasie, jak twierdziła później matka. Rodzice byli patriotami z krwi i kości, ojczyzna stanowiła dla nich niepokalaną świętość prosto z ołtarza.Sądziliśmy, że przepastne bory skutecznie nas odgrodzą i ukryją przed okiem okupantów. Tak było przez kilka miesięcy. Nocą gościli cichociemni bojownicy podziemia, nieuchwytni partyzanci. Nigdy ich nie widzieliśmy z 6-letnim wówczas bratem, mieliśmy zakaz rozmów z obcymi ludźmi /za ścianą baraku żyła białoruska rodzina z dwiema starszymi o rok czy dwa córkami, towarzyszkami zabaw w krótkiej epoce dzieciństwa/. Kryształkowe radio zostało schowane gdzieś w puszczy, Niemcy wydali zakaz słuchania pod groźbą kary śmierci. Po wojnie już go nie odnalazłem, a byłaby to bezcenna pamiątka rodzinnych i patriotycznych więzi, dowód woli przetrwania straszliwej okupacji.
Gehenna powolnej śmierci na raty została zapoczątkowana latem 1942 roku najazdem współczesnych tamtym czasom hunnów w żołnierskich i policyjnych mundurach dzikiego w zachowaniu gestapo. Wdarli się do baraku, zdemolowali wszystkie meble i potencjalne schowki na broń, rozpruli poduszki i pierzyny, spalili w wielkim ognisku wykonane przez ojca drewniane etażerki z pni brzozowych, kilka książek przydatnych w uniwersalnym zawodzie kolejarza i kierownika ruchu pociągów wąskotorowych, zdemolowali kuchnię, połamali drewniane dziecięce łóżeczka - wrzucając ich resztki do ognia. Nie da się opisać naszego przerażenia z perspektywy doświadczeń 80 - letniego starca, którym dziś jestem. W oka mgnieniu znikł dorobek całego życia. Mogliśmy tylko płakać i bać się brutalnej siły, przemocy i nienawiści okupanta. Ojciec był malarskim utalentowanym samoukiem, malował piękne konie i puszczańskie żubry, obrazy zdobiły wnętrze baraku. Teraz ze złośliwą premedytacją gestapowcy wrzucali je do ognia. Prawie słyszałem ich przeraźliwy krzyk rozpaczy ….
Ale najgorsze było dopiero przed nami. Prześladowcy na szczęście nie znaleźli żadnej broni /nie wiem czy w ogóle była, bo w rozmowach z rodzicami był to temat tabu, zakazany ze względu na nasze dobro /?/. Dziś rozumiem ich postawę, ale też nie mam żadnej wiedzy na temat najokrutniejszych lat rodzinnej biografii zakończonej śmiercią brata i ojca, samotnością matki, moim sieroctwem i kalectwem, trudnym - chociaż bogatym w wydarzenia życiem, w którym najpiękniejszym darem losu i Stwórcy była wspaniała, niezapomniana żona. Ona przeżyła piekło wojny już w najgłębszym dzieciństwie po zamordowaniu rodziców przez ukraińskich bandytów na polskiej przecież Rzeszowszczyźnie.Nigdy nie wybaczyła tej zbrodni oprawcom - mimo swojego anielskiego charakteru i noszenia serca na dłoni. Nauczycielka z powołania i pasji, piękna kobieta, wzorowa i wzorcowa matka dwóch mądrych synów /inżynier elektronik i lekarz pediatra/, doczekała się jeszcze trojga wnucząt /informatyk wysokiej klasy pracujący w swoim zawodzie w Londynie,doktorant na angielskiej uczelni,wnuczka psycholog, druga - politolog/. Razem stworzyliśmy oazę szczęśliwości z myślą o dzieciach, które wystartowały w samodzielne dorosłe życie z lepszych o całe niebo pozycji. Moim marzeniem po wyzwoleniu było mieszkanie z podłogą ułożoną z parkietu i dużo książek na bibliotecznych półkach. Synowie wybudowali sobie piękne domy i dwa razy w roku wyjeżdżają na wczasy do ciepłych krajów.
Cóż - tempora mutantur et nos mutantur in illis. Jak mówili starożytni Rzymianie - czasy się zmieniają i my się zmieniamy wraz z nimi. Mój polny kwiat - błękitnooka Danusia odeszła młodo na drugą stronę życia. Nasz piękny Eden przekształcił się przed piętnastu laty w smutny, samotny erem. To tragiczne dziecko wojny mogło zapisać jeszcze wiele cudownych kart życia. Nie zapisze. Doczekałem się pierwszego prawnuka. Ogromna radość i szczęście. Ona tego nie doczekała. I gdzież tu sprawiedliwość, miłosierdzie? Nie chcę grzeszyć bolesnymi myślami. Moją ofiarą, wyrzeczeniem i uczczeniem pamięci pozostaje samotność w najtrudniejszym etapie biografii - w starości. Osiągnąłem wszystko, co może zdobyć człowiek wywodzący się z kasty pariasów - dyplomy dwóch wyższych uczelni, trzy różne zawody, prestiż i uznanie w lokalnym środowisku. Przyjażniłem się z wieloma sławnymi ludźmi, że wymienię tylko prof. dr Tibora Csorbę i jego żonę Helenę, Węgra z pochodzenia i Polaka z wyboru. Z nim występowałem w Waszej audycji “Muzyka i Aktualności” po utworzeniu w mojej szkole/ byłem jej dyrektorem przez 19 lat, aż do czasu przejścia na emeryturę/ galerii malarskiej /około 300 obrazów/ w galerii imienia wielkiego Mistrza i Przyjaciela/. Nie rozszerzam tematu, dziś zupełnie nie zależy mnie na splendorach, uznaniu, sławie - to wszystko przeminęło z wiatrem, ściślej - przeminęło z wiekiem. A przecież mógłbym się szczycić tym i głosić “wszem wobec”, że jestem jednym z 3 Honorowych Górników Zakładów Górniczych “Konrad"/kopalnia rudy miedzi-już zamknięta/, że mam złotą odznakę “Zasłużony Pracownik Morza”, że mam honorowy tytuł Technika Górniczego I stopnia Dolnośląskiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego w Wałbrzychu wraz z Honorową Szpadą Górniczą, że chlubię się “Orderem Uśmiechu” a nawet orderami - Krzyżem Kawalerskim i Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.Po zwiedzeniu “mojej” morskiej szkoły nr 8 w Bolesławcu Minister Obrony Narodowej admirał Piotr Kołodziejczyk przysłał rządowy samolot JAK-40 na wrocławskie lotnisko po 40-osobową delegację szkoły na spotkanie z dwoma ministrami w siedzibie MON w Warszawie/był obecny także prof.Henryk Samsonowicz kierujący resortem oświaty/. Na pokładzie ORP “Błyskawica” w Gdyni odbierałem Kord Marynarki Wojennej z wyrytą na klindze broni dedykacją dla “mojej” dawnej szkoły. Na temat biografii tej arcyciekawej szkoły swoją pracę magisterską obroniła niedawno była absolwentka tej placówki oświatowej, a dziś ucząca w rozbudowanym przeze mnie gmachu “Ósemki” gimnazjum.
Wracam do grozy wojennej epopei. Wizyta hitlerowskich katów zakończyła się aresztem rodziców i przewiezieniem ich do Białowieży na tzw. przesłuchanie. Precyzyjnie - na wymuszenie biciem przyznania się do współpracy z partyzantami. O szczegółach nigdy nie opowiadali.Nie przyznali się też do kontaktów z ludźmi lasu. Wrócili po tygodniu zmaltretowani, posiniaczeni i wychudzeni, z wyrokiem : roboty przymusowe w Niemczech, bezterrminowe, a więc do samej śmierci. Nie dali się skusić na podpisanie volkslisty, która oznaczała współpracę z okupantem. Podziwiam ich determinację i odwagę, ich heroiczny patriotyzm.Decyzję - wyrok podpisał kat Białostocczyzny Erich Koch.
A nasze losy? Przestraszeni, rozdygotani, płaczący i zziębnięci zostaliśmy sami w lesie, w zrujnowanym baraku. Sąsiadka i jej córki przygarnęły nas na noc /jej męża zabrano wcześniej na przesłuchanie, po którym nie wrócił do rodziny szukając schronienia u krewnych na wsi/. Na kilka dni zabrał nas do siebie brat mamy, tam nas odnaleźli rodzice. Wróciliśmy znów do Skupowa, przygotowując się do podróży w nieznany świat. Mama szyła małe lniane woreczki na suchary z chleba, robiła duże zapasy w przewidywaniu głodu i długiej podróży. Miała rację : do Prus Wschodnich jechaliśmy w tzw,bydlęcych wagonach prawie dwa tygodnie. Dlaczego? Pierwszeństwo miały jadące na wschodni front wojskowe eszelony wypełnione czołgami, działami i tysiącami hałaśliwych żołnierzy. Nas zostawiano na bocznych torach. Pozwolono nam zabrać toboły z pościelą, trochę ubrań i jedzenia. Brakowało wody, sanitariatów,a potem i chleba. Małe dzieci płakały, gorączkowały, z trudem trwały w przymusowym bezruchu. Przystanek w szczerym polu pozwalał wyrwać się z odrętwienia. Na krótko.
To była moja pierwsza zagraniczna wyprawa. Był rok 1942. W tym samym - mniej więcej - czasie mój przyszły Mistrz i Wychowawca, Janusz Korczak, jechał w podobnych bydlęcych wagonach w ostatniej podróży swojego życia wraz z setkami sierot - wychowanków do komór gazowych obozu koncentracyjnego w Treblince. Podróż bez biletu, tylko w jedną stronę. Droga ku wieczności. Po wielu, wielu latach Karkonoskie Towarzystwo Naukowe uhonoruje mnie tytułem Nauczyciela - Korczakowca, który najpełniej w skali regionalnej wciela w życie szkolnej społeczności idee szkoły serca Starego Doktora, wielkiego Przyjaciela Dzieci.
Pominę opis podróży i pobytu na nieludzkiej, znienawidzonej ziemi niemieckiej, gdzie mieliśmy autentyczny status niewolników III Rzeszy.Pracowaliśmy - także dzieci - u bauera Dawida Penschucka w Schorningen - od świtu do nocy. Zimą zwoziliśmy z ojcem i bratem drzewo z pobliskiego lasu, piłowaliśmy je i rąbali ciężkimi siekierami, wiosną przebieraliśmy zakopcowane w polu ziemniaki, odrzucając zmarznięte, latem pasałem wielkie i krnąbrne konie pociągowe i plewiłem warzywniak. Zawsze byliśmy głodni, karmieni zupą z brukwi, lebiody albo pokrzywy, doprawioną do smaku solą, wzbogaconą czarnym chlebem podobno z dodatkiem trocin. O pachnących Polską sucharach mogliśmy tylko pomarzyć ...Wojenne marzenia nie spełniają się w realnym życiu. Tak jest - niestety - także dzisiaj.