piątek, 20 lutego 2015

JUBILEUSZ RADIA I POWRÓT DO DZIECIŃSTWA - CZĘŚĆ I

“Wszystko co ma się z tobą stać - jest zapisane w Księdze Życia, a Wicher Wieczności na oślep przewraca jej kartki”. To cytat z Koranu, świętej księgi muzułmanów, który gdzieś znalazłem i zapamiętałem ze wzgłędu na poetycką formę zdania, a nie jego filozoficzną treść. Objawionej prawdy i głębi mądrości uniwersalnej szukam zresztą w chrześcijańskiej Ewangelii, która towarzyszy mnie w ostatnich latach trwania na ścieżce istnienia przy cichnącym szeleście przesypujących się w klepsydrze życia ziarenek piasku.Wasz piękny, radosny i dostojny jubileusz 90 - lecia istnienia Polskiego Radia splata się z moim, krótszym tylko o 10 lat życiorysem, którego bogactwa zdarzeń wystarczyłoby na wiele ludzkich biografii.

Urodziłem się w sercu Puszczy Białowieskiej, w głębi prastarej kniei, mojej wielkiej, pierwszej dziecięcej miłości. Był to rok 1935 i posterunek kolejki wąskotorowej w Skupowie, gdzie ojciec pełnił jednoosobowo różne funkcje związane ze sprawnym funkcjonowaniem transportu kolejowego wywożącego drewno z lasu do tartaku i fabryki suchej destylacji drewna w Hajnówce. To był prawdziwy raj na ziemi : powietrze gęste od zapachu kwiatów i wielobarwnych motyli, świergot ptaków, malwy zaglądające do okien baraku, żółto-czerwone nasturcje pielęgnowane przez matkę, zatrzęsienie jagód, grzybów i stosy najprzeróżniejszych darów lasu na wyciągnięcie ręki. Wiosną tuż za progiem błękitniały łany przylaszczek i białe zawilce, jesienią prowadził nas w głąb boru na grzybobranie olbrzymi, mądry i wierny pies o dziwnej nazwie Dunaj.Zawsze towarzyszył mi w tych wędrówkach młodszy o rok braciszek, pierwsza ofiara zbliżąjącej się okrutnej wojny. Ale to było później i w naszych kolorowych snach śniliśmy tylko o szczęśliwym, beztroskim dzieciństwie.

Grozę wojny zapowiedział straszliwy warkot lecących nisko nad puszczą niemieckich samolotów.Wtulaliśmy się z bratem w kłujące twarz trawy i kolczaste krzewy, bezbronni i przerażeni, bez pojęcia o grozie przyszłych wydarzeń. Rodzice odnaleźli nas w lesie, nie kryliśmy przerażenia i strachu, który już nas nie opuścił. Mieliśmy w domu radio kryształkowe, niedoskonałe, ciche i trzeszczące, ale rodzice spędzali przy nim długie wieczory rozświetlone naftową lampą. - Wojna ! - Ten przeklęty wyraz nic dla nas nie znaczył w tamtym czasie. Podświadomie wyczuwaliśmy ogromną zmianę w codziennym rodzinnym życiu : milczenie i smutek ojca, ukradkiem ocierane łzy matki. Coś pękło w domowej atmosferze, przyplątały się nieznane troski. Któregoś dnia pojawili się żandarmi w metalowych hełmach, raził uszy odgłos obcej mowy, próby rozmowy z nieznającymi języka niemieckiego rodzicami.Ci sami żandarmi za jakiś czas aresztują rodziców i przewiozą do siedziby gestapo w Białowieży. Na tortury i poniżenie.

Ale wcześniej któregoś słonecznego popołudnia zaskoczyła nas wizyta kilkunastu innych żołnierzy mówiących po rosyjsku. Skupili się przy ocembrowanej studni i pili wodę nalewaną z wiadra do wojskowych menażek. Jeden z nich z trudem sobie radził, a woda zabarwiona krwią wyciekała na zieloną drelichową bluzę. Miał przestrzelone gardło, jak wytłumaczył później ojciec.Poczęstowani chlebem z masłem i serem oraz mlekiem - znikli w głębi lasu. Nawet nie zapamiętałem jaką mieli broń. Rodzice w miarę swobodnie rozmawiali z nimi po rosyjsku, na moim rodzinnym Podlasiu mieszka do dziś wiele białoruskich rodzin w pokojowej koegzystencji i wielowiekowej przyjaźni z Polakami. W Hajnówce była nawet białoruska szkoła nr 2 /nie wiem, jak jest dzisiaj?/, wybudowano nawet imponującą cerkiew prawosławną /której nie widziałem, a szkoda/, mieszkałem jako licealista na stancji u białoruskiej rodziny, ale to tylko kilka faktów jakie pozostały utrwalone w pamięci. Ranny żołnierz prześladował mnie długo w koszmarnych snach. 

To było zaledwie preludium wojennej epopei.

Urodziłem się w złym czasie, jak twierdziła później matka. Rodzice byli patriotami z krwi i kości, ojczyzna stanowiła dla nich niepokalaną świętość prosto z ołtarza.Sądziliśmy, że przepastne bory skutecznie nas odgrodzą i ukryją przed okiem okupantów. Tak było przez kilka miesięcy. Nocą gościli cichociemni bojownicy podziemia, nieuchwytni partyzanci. Nigdy ich nie widzieliśmy z 6-letnim wówczas bratem, mieliśmy zakaz rozmów z obcymi ludźmi /za ścianą baraku żyła białoruska rodzina z dwiema starszymi o rok czy dwa córkami, towarzyszkami zabaw w krótkiej epoce dzieciństwa/. Kryształkowe radio zostało schowane gdzieś w puszczy, Niemcy wydali zakaz słuchania pod groźbą kary śmierci. Po wojnie już go nie odnalazłem, a byłaby to bezcenna pamiątka rodzinnych i patriotycznych więzi, dowód woli przetrwania straszliwej okupacji.

Gehenna powolnej śmierci na raty została zapoczątkowana latem 1942 roku najazdem współczesnych tamtym czasom hunnów w żołnierskich i policyjnych mundurach dzikiego w zachowaniu gestapo. Wdarli się do baraku, zdemolowali wszystkie meble i potencjalne schowki na broń, rozpruli poduszki i pierzyny, spalili w wielkim ognisku wykonane przez ojca drewniane etażerki z pni brzozowych, kilka książek przydatnych w uniwersalnym zawodzie kolejarza i kierownika ruchu pociągów wąskotorowych, zdemolowali kuchnię, połamali drewniane dziecięce łóżeczka - wrzucając ich resztki do ognia. Nie da się opisać naszego przerażenia z perspektywy doświadczeń 80 - letniego starca, którym dziś jestem. W oka mgnieniu znikł dorobek całego życia. Mogliśmy tylko płakać i bać się brutalnej siły, przemocy i nienawiści okupanta. Ojciec był malarskim utalentowanym samoukiem, malował piękne konie i puszczańskie żubry, obrazy zdobiły wnętrze baraku. Teraz ze złośliwą premedytacją gestapowcy wrzucali je do ognia. Prawie słyszałem ich przeraźliwy krzyk rozpaczy ….


Ale najgorsze było dopiero przed nami. Prześladowcy na szczęście nie znaleźli żadnej broni /nie wiem czy w ogóle była, bo w rozmowach z rodzicami był to temat tabu, zakazany ze względu na nasze dobro /?/. Dziś rozumiem ich postawę, ale też nie mam żadnej wiedzy na temat najokrutniejszych lat rodzinnej biografii zakończonej śmiercią brata i ojca, samotnością matki, moim sieroctwem i kalectwem, trudnym - chociaż bogatym w wydarzenia życiem, w którym najpiękniejszym darem losu i Stwórcy była wspaniała, niezapomniana żona. Ona przeżyła piekło wojny już w najgłębszym dzieciństwie po zamordowaniu rodziców przez ukraińskich bandytów na polskiej przecież Rzeszowszczyźnie.Nigdy nie wybaczyła tej zbrodni oprawcom - mimo swojego anielskiego charakteru i noszenia serca na dłoni. Nauczycielka z powołania i pasji, piękna kobieta, wzorowa i wzorcowa matka dwóch mądrych synów /inżynier elektronik i lekarz pediatra/, doczekała się jeszcze trojga wnucząt /informatyk wysokiej klasy pracujący w swoim zawodzie w Londynie,doktorant na angielskiej uczelni,wnuczka psycholog, druga - politolog/. Razem stworzyliśmy oazę szczęśliwości z myślą o dzieciach, które wystartowały w samodzielne dorosłe życie z lepszych o całe niebo pozycji. Moim marzeniem po wyzwoleniu było mieszkanie z podłogą ułożoną z parkietu i dużo książek na bibliotecznych półkach. Synowie wybudowali sobie piękne domy i dwa razy w roku wyjeżdżają na wczasy do ciepłych krajów.


Cóż - tempora mutantur et nos mutantur in illis. Jak mówili starożytni Rzymianie - czasy się zmieniają i my się zmieniamy wraz z nimi. Mój polny kwiat - błękitnooka Danusia odeszła młodo na drugą stronę życia. Nasz piękny Eden przekształcił się przed piętnastu laty w smutny, samotny erem. To tragiczne dziecko wojny mogło zapisać jeszcze wiele cudownych kart życia. Nie zapisze. Doczekałem się pierwszego prawnuka. Ogromna radość i szczęście. Ona tego nie doczekała. I gdzież tu sprawiedliwość, miłosierdzie? Nie chcę grzeszyć bolesnymi myślami. Moją ofiarą, wyrzeczeniem i uczczeniem pamięci pozostaje samotność w najtrudniejszym etapie biografii - w starości. Osiągnąłem wszystko, co może zdobyć człowiek wywodzący się z kasty pariasów - dyplomy dwóch wyższych uczelni, trzy różne zawody, prestiż i uznanie w lokalnym środowisku. Przyjażniłem się z wieloma sławnymi ludźmi, że wymienię tylko prof. dr Tibora Csorbę i jego żonę Helenę, Węgra z pochodzenia i Polaka z wyboru. Z nim występowałem w Waszej audycji “Muzyka i Aktualności” po utworzeniu w mojej szkole/ byłem jej dyrektorem przez 19 lat, aż do czasu przejścia na emeryturę/ galerii malarskiej /około 300 obrazów/ w galerii imienia wielkiego Mistrza i Przyjaciela/. Nie rozszerzam tematu, dziś zupełnie nie zależy mnie na splendorach, uznaniu, sławie - to wszystko przeminęło z wiatrem, ściślej - przeminęło z wiekiem. A przecież mógłbym się szczycić tym i głosić “wszem wobec”, że jestem jednym z 3 Honorowych Górników Zakładów Górniczych “Konrad"/kopalnia rudy miedzi-już zamknięta/, że mam złotą odznakę “Zasłużony Pracownik Morza”, że mam honorowy tytuł Technika Górniczego I stopnia Dolnośląskiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego w Wałbrzychu wraz z Honorową Szpadą Górniczą, że chlubię się “Orderem Uśmiechu” a nawet orderami - Krzyżem Kawalerskim i Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.Po zwiedzeniu “mojej” morskiej szkoły nr 8 w Bolesławcu Minister Obrony Narodowej admirał Piotr Kołodziejczyk przysłał rządowy samolot JAK-40 na wrocławskie lotnisko po 40-osobową delegację szkoły na spotkanie z dwoma ministrami w siedzibie MON w Warszawie/był obecny także prof.Henryk Samsonowicz kierujący resortem oświaty/. Na pokładzie ORP “Błyskawica” w Gdyni odbierałem Kord Marynarki Wojennej z wyrytą na klindze broni dedykacją dla “mojej” dawnej szkoły. Na temat biografii tej arcyciekawej szkoły swoją pracę magisterską obroniła niedawno była absolwentka tej placówki oświatowej, a dziś ucząca w rozbudowanym przeze mnie gmachu “Ósemki” gimnazjum. 

Wracam do grozy wojennej epopei. Wizyta hitlerowskich katów zakończyła się aresztem rodziców i przewiezieniem ich do Białowieży na tzw. przesłuchanie. Precyzyjnie - na wymuszenie biciem przyznania się do współpracy z partyzantami. O szczegółach nigdy nie opowiadali.Nie przyznali się też do kontaktów z ludźmi lasu. Wrócili po tygodniu zmaltretowani, posiniaczeni i wychudzeni, z wyrokiem : roboty przymusowe w Niemczech, bezterrminowe, a więc do samej śmierci. Nie dali się skusić na podpisanie volkslisty, która oznaczała współpracę z okupantem. Podziwiam ich determinację i odwagę, ich heroiczny patriotyzm.Decyzję - wyrok podpisał kat Białostocczyzny Erich Koch.

A nasze losy? Przestraszeni, rozdygotani, płaczący i zziębnięci zostaliśmy sami w lesie, w zrujnowanym baraku. Sąsiadka i jej córki przygarnęły nas na noc /jej męża zabrano wcześniej na przesłuchanie, po którym nie wrócił do rodziny szukając schronienia u krewnych na wsi/. Na kilka dni zabrał nas do siebie brat mamy, tam nas odnaleźli rodzice. Wróciliśmy znów do Skupowa, przygotowując się do podróży w nieznany świat. Mama szyła małe lniane woreczki na suchary z chleba, robiła duże zapasy w przewidywaniu głodu i długiej podróży. Miała rację : do Prus Wschodnich jechaliśmy w tzw,bydlęcych wagonach prawie dwa tygodnie. Dlaczego? Pierwszeństwo miały jadące na wschodni front wojskowe eszelony wypełnione czołgami, działami i tysiącami hałaśliwych żołnierzy. Nas zostawiano na bocznych torach. Pozwolono nam zabrać toboły z pościelą, trochę ubrań i jedzenia. Brakowało wody, sanitariatów,a potem i chleba. Małe dzieci płakały, gorączkowały, z trudem trwały w przymusowym bezruchu. Przystanek w szczerym polu pozwalał wyrwać się z odrętwienia. Na krótko.

To była moja pierwsza zagraniczna wyprawa. Był rok 1942. W tym samym - mniej więcej - czasie mój przyszły Mistrz i Wychowawca, Janusz Korczak, jechał w podobnych bydlęcych wagonach w ostatniej podróży swojego życia wraz z setkami sierot - wychowanków do komór gazowych obozu koncentracyjnego w Treblince. Podróż bez biletu, tylko w jedną stronę. Droga ku wieczności. Po wielu, wielu latach Karkonoskie Towarzystwo Naukowe uhonoruje mnie tytułem Nauczyciela - Korczakowca, który najpełniej w skali regionalnej wciela w życie szkolnej społeczności idee szkoły serca Starego Doktora, wielkiego Przyjaciela Dzieci.

Pominę opis podróży i pobytu na nieludzkiej, znienawidzonej ziemi niemieckiej, gdzie mieliśmy autentyczny status niewolników III Rzeszy.Pracowaliśmy - także dzieci - u bauera Dawida Penschucka w Schorningen - od świtu do nocy. Zimą zwoziliśmy z ojcem i bratem drzewo z pobliskiego lasu, piłowaliśmy je i rąbali ciężkimi siekierami, wiosną przebieraliśmy zakopcowane w polu ziemniaki, odrzucając zmarznięte, latem pasałem wielkie i krnąbrne konie pociągowe i plewiłem warzywniak. Zawsze byliśmy głodni, karmieni zupą z brukwi, lebiody albo pokrzywy, doprawioną do smaku solą, wzbogaconą czarnym chlebem podobno z dodatkiem trocin. O pachnących Polską sucharach mogliśmy tylko pomarzyć ...Wojenne marzenia nie spełniają się w realnym życiu. Tak jest - niestety - także dzisiaj.

poniedziałek, 9 lutego 2015

MORZE WRACA DO BOLESŁAWCA?

Z prawdziwą przyjemnością obejrzałem reportaż morski z “mojej” Szkoły Podstawowej Nr 4 w Bolesławcu przygotowany przez lokalną TV “Azart Sat”. To powtórka materiału sprzed wielu lat, starannie opracowanego i mieszczącego wiele zapomnianych wydarzeń. Zasługa Bogdana Mazurkiewicza, który jako redaktor popularnego medium “wygrzebuje” z kronikarskiej przeszłości fakty i epizody godne przypomnienia i zapamiętania, nie kryje zresztą swojego sentymentu dla wielkiej wody, jako profesjonalista i znawca przedmiotu.
Miałem tym większą satysfakcję, że to ja utworzyłem tutaj imponujące muzeum morskie, nawiązałem serdeczne kontakty z załogą statku - imiennika placówki oświatowej m/s “Jan Matejko” i w chwili największego rozkwitu zapoczątkowanej przeze mnie koncepcji wychowania morskiego na mozolnie zebrane eksponaty morskie przeznaczyłem 4 duże sale zdobione m.in. morskimi freskami. Wracam do telewizyjnej audycji ze względu na merytoryczną wartość kompleksowej oceny dokonań związanych z wielką pasją poznawczą dzieci i mozolnym tworzeniem modelu wychowania morskiego. Pomijam subiektywny punkt widzenia.



Zadrgała jednak gdzieś tam w głębi duszy nutka żalu, że siedząca dumnie na fotelu - niczym kapitan statku - pani nauczycielka ani razu nie wymieniła mojego nazwiska jako twórcy szkolnego muzeum morskiego i koncepcji wychowania morskiego. Reszta działań to już kontynuacja zapoczątkowanego dzieła. Nie wymieniam jej nazwiska, bo i po co? Jest mi po prostu przykro, dlatego - jeśli czas pozwoli - wrócę do tematu w szerszym komentarzu. Nie wszyscy fałszują historię, wdzięczna pamięć zostaje u dzieci. Oto fragment okolicznościowego wydawnictwa szkolnego z okazji obchodów 50-lecia placówki oświatowej pt.”Hasła, wiersze i wierszyki z uczniowskich serc płynące…” wydanego przez “Kuźnię Talentów” 30 maja 2009 r.- skan strony z dedykacją i wyeksponowanym zdaniem :


“Kochanemu Dyrektorowi, Panu Pawłowi Śliwko, bez którego nie byłoby naszej szkoły - wdzięczne dzieci z SP 4”.Cała strona ozdobiona autografami dzieci.

To wystarczy jako nagroda i obrona przed megalomanią. A redaktorowi Bogdanowi Mazurkiewiczowi kłaniam się nisko za nawiązanie do ciekawego tematu, który wzbogaca historię grodu nad Bobrem jako pierwszego “morskiego miasta w głębi lądu” i tego lauru nie da się wymazać z kronik.


Ale w maju minionego roku wydarzyło się coś jeszcze : nadanie imienia Krzysztofa Baranowskiego, Kapitana Żeglugi Wielkiej, żeglarza i pisarza - marynisty Gimnazjum Prywatnemu Nr 2 w Bolesławcu z inicjatywy dyrektora szkoły B. Czyżowicza, absolwenta “morskiej” “Ósemki”, pasjonata-żeglarza i pedagoga z krwi i kości zakochanego w morskim żywiole i jego ujarzmianiu. Może to stanowić nową kartę w dziejach grodu nad Bobrem i powrót do realizacji zagubionego już modelu edukacji morskiej, który narodził się w naszym mieście, doprowadził do ogłoszenia 1986 r. Rokiem Morskim w Szkolnictwie, doprowadził do pierwszej wizyty morskiej admiralicji w Bolesławcu czy powstania imponujących zasobami zbiorów oceanicznej fauny i flory oraz sztuki ludowej krajów nadmorskich wszystkich kontynentów w dwu szkołach, z którymi byłem związany jako dyrektor przez ponad 33 lata nauczycielskiej kariery.Przypomniano przy tej okazji, że to ja otwierałem bramy miasta dla wiatru od morza i bałtyckiej fali, by przeżyć wraz z wychowankami największą przygodę życia i pracy pedagogicznej. Napisałem na ten temat kilkadziesiąt artykułów w prasie regionalnej i ogólnopolskiej, zweryfikowałem empirycznie założenia nowatorskiej koncepcji edukacyjnej, ułatwiłem i przetarłem drogę ku morzu wielu młodym ludziom.


O bolesławieckim ewenemencie mówił z całą sympatią Kapitan K. Baranowski, telewizyjny reportaż red. Bogdana Mazurkiewicza przypomniał o tęsknocie młodych Polaków do podboju oceanów i królestwa Neptuna już w czasach przedwojennych i historycznej postaci związanego z morzem Mariusza Zaruskiego, a także o żeglarskich podróżach młodych bolesławieckich jungów. Przypomniał też o moim prekursorskim działaniu w tym zakresie od 50 lat. Wzruszyła mnie ta krótka opowieść o egzotyce tematu, z którym łączą mnie tak długie więzy. Zaskoczyły słowa młodego dyrektora gimnazjum,że było to z mojej strony działanie na takim poziomie, jakiego nie było w krajowych szkołach, że czerpie wzór z “Ósemki”, której już nie ma. Takimi kategoriami nie myślałem, a nadmiar pochwał po prostu mnie peszył. “W Bolesławcu morze było żywe i jest dobra atmosfera do aktywnego działania”- stwierdził gość z Wybrzeża.



Kapitan K. Baranowski zapowiedział budowę kolejnego żaglowca /był twórcą słynnej “Pogorii”/ w przeciągu dwu najbliższych lat i nazwanie go imieniem “morskiego” miasta “Bolesławiec” jako wyraz szacunku dla edukacji morskiej i dorobku pasjonatów - marynistów w lokalnym środowisku. Długo rozmawiałem z “wilkiem morskim”, którego wcześniej nie znałem. Poważny, odpowiedzialny za słowo, życzliwy ludziom, doświadczony, mądry człowiek, świetny gawędziarz, optymistyczny wizjoner. Tacy ludzie tworzą postęp.

Jestem przekonany, że może powstrzymać odpływ morza z grodu nad Bobrem. Wbrew chińskiemu przysłowiu :

“Samotny rybak nie powstrzyma przypływu morza /tsunami/. Swoim krzykiem może jednak ostrzec dzieci sąsiada”.

Zamiast krzyku wystarczy perswazja i entuzjazm hobbystów, a tych nie brakuje. Już mieliśmy statek - imiennik miasta. Kolej na następną jednostkę pływającą po morzach i oceanach pod biało-czerwoną banderą i dumną nazwą rodzinnego grodu. 



piątek, 6 lutego 2015

NIEPOWTARZALNOŚĆ MODELU EDUKACYJNEGO

Margot Honecker w asyście Wojewody
W szkole stworzony został interesujący i unikatowy zarazem model pracy pedagogicznej skoncentrowany wokół szeroko rozumianego ośrodka zainteresowań, jakim jest morze.Własne muzea - to tylko ogniwa łańcucha działań, ważne i niezbędne elementy systemu wychowawczego. To nie tyle warunek, ile skutek rozlicznych zabiegów organizacyjnych i współpracy z instytucjami rozsianymi nad Bałtykiem, że wspomnę tylko o załogach statków patronackich m/s “Pekin” i m/s “Gen. F. Kleeberg” /armator PLO w Gdyni/, m/s “Wineta”- armator “Transocean” w Szczecinie, helskiej “Kodze”, ścisłej Dyrekcji PLO i Polskiej Żegludze Morskiej w Szczecinie, gdyńskiej szkole sportowej nr 14, Kapitanach Żeglugi Wielkiej Tadeuszu Kalickim, Hilarym Litewskim, Krzysztofie Grono, Józefie Gali, Marianie Warmińskim, oficerach PLO Teofilu Grydyku, Sylwiuszu Mroczku, lekarzu okrętowym Zygmuncie Tanasiu i wielu innych przyjaciołach. O bezinteresowności i otwartym sercu dla dzieci najlepiej świadczą takie gesty, jak np. ofiarowanie 8 olbrzymich olejnych płócien - obrazów ilustrujących morski i nadmorski pejzaż Indonezyjski / dar Kapitana T.Kalickiego uhonorowanego przez nas “Orderem Uśmiechu i nazwaniem Sali Indonezyjskiej jego imieniem/ czy założenie przez oficera PLO Teofila Grydyka książeczki mieszkaniowej dla sieroty z miejscowego Domu Dziecka, ofiarowanie jej roweru i regularne wpłaty pieniężne na konto dziecka /zrewanżowaliśmy się wystąpieniem do warszawskiej kapituły o “Order Uśmiechu”, nazwaniem jednej z sal muzeum morskiego imieniem darczyńcy, który wzbogacił zbiory szkolne - dosłowniee - tysiącami muszli, które sam zbierał na afrykańskich, azjatyckich i australijskich plażach, kupował dla nas maski czarowników z Czarnego Lądu, prymitywną broń, np. włócznie i setki innych eksponatów. Był niedoścignionym rekordzistą w kolekcjonowaniu darów z królestwa Neptuna, imponował pomysłowością i wyjątkową ofiarnością/. Takich przykładów były dziesiątki, jeśli nie setki. Ludzie morza zasługują na najwyższy szacunek. To są urodzeni altruisci z sercem na dłoni.

Nie trzeba dodawać, że bezpośrednie kontakty i więzi korespondencyjne, spotkania czy wycieczki stanowią atrakcyjny i spójny element zabiegów wychowawczych, zgodny z autentycznymi zainteresowaniami dzieci w różnym wieku.


Obrzędowość morska ma w tej szkole wyjątkową rangę. Wspomniałem już, że wielka gala banderowa zdobi plac apelowy w czasie ważniejszych /zresztą bardzo częstych i licznych/ uroczystości, warty honorowe uczniów w marynarskich mundurkach tają wówczas przed pomnikami i tablicami pamiątkowymi oraz sanktuarium wewnątrz szkoły, kolorowe chusty z kaszubskimi haftami są wizualnym wyróżnikiem zwłaszcza młodszych grup wiekowych, tak jak marynarskie mundury, kołnierze i naszywki zdobytych stopni dominują u uczniów starszych. System wychowawczy “Ósemki” preferuje stopnie marynarskie na zasadzie współzawodnictwa w nauce i pracy społecznej na rzecz muzeum morskiego i kontaktów z ludźmi morza. Jest tu grupa wiekowa “Miłośników Morza”, jest też taka sama odznaka honorowa nadawana wraz ze specjalną legitymacją. Dodajmy współzawodnictwo klas o miano “klasy morskiej”, system pracy w wewnątrzklasowych zespołach uczniowskich /np.”Rekiny”, “Piraci”, “Jantary”/ - z regulaminem działań “morskich”, a ściślej - świetnej zabawy w grupie rówieśniczej, tradycyjną rywalizację klas o “srebrną kotwicę” i proporczyki armatorskie - jako najcenniejsze trofea zespołowe uprawniające do składania wizyt na pokładzie statków patronackich, pomysłowe Neptunalia organizowane kilkakrotnie nad Bobrem z okazji “Dni Morza”, ciekawe wieczornice i ogniska harcerskie, liczne spotkania z ludźmi morza, wystawy organizowane przy pomocy Stowarzyszenia Działaczy Kultury Morskiej w Gdyni, wiszące w malarskiej galerii im. Prof. Tibora Csorby obrazy marynistyczne, liczne konkursy plastyczne, z których część “morskich” prac trafiła do odrębnej uczniowskiej międzynarodowej “Galerii Przyjaźni” na korytarzu parteru budynku itp.

Zarówno szkoła, jak i Szczep ZHP im. PLO są członkami zbiorowymi Stopwarzyszenia Działaczy Kultury Morskiej, regularnie publikują w regionalnej i centralnej prasie artykuły metodyczne dotyczące form edukacji morskiej młodzieży. Cóż więc dziwnego, że właśnie uczniowie “Ósemki” wystawili na deskach scenicznych miejscowego teatru “Legendę Bałtyku” oraz parokrotnie “Chrzest Morski”, że gościli pisarzy - marynistów /w tym dra B. Miazgowskiego ze Szwajcarii/ i licznych publicystów zajmujących się sprawami morza.

Laury nobilitują i aktywizują, to realizacja uczniowskich marzeń

Cóż dziwnego. że właśnie uczennica “Ósemki” odbyła na zaproszenie szczecińskiego “Transoceanu” 3-miesięczny bezpłatny rejs statkiem m/s “Wineta” po wodach Afryki, a 36 młodych jungów przeżyło swą wielką życiową przygodę pod żaglami “Zawiszy Czarnego” na Bałtyku, przechodząc wcześniej szkolenie żeglarskie. Znów trwa przygotowanie żeglarskie kolejnej licznej grupy młodych, którzy chcą wypłynąć na Bałtyk, a może i dalej ...Dodajmy, że uczniowie Tysiąclatki wygrali też w 1979 roku Ogólnopolski Turniej Wiedzy o Morzu na pokładzie m/s “Edward Dembowski” w Gdyni, gromiąc rywali z Gdańska i Żyrardowa. Wielu uczniów - absolwentów trafia do prawdziwych szkół morskich typu zawodowego, a np. Jolanta Rejenko studiuje dziś w Wyższej Szkole Morskiej /III rok/, przy czym droga tej ambitnej dziewczyny po przyszłe szlify oficerskie floty handlowej stanowi swoiste curiosum …

Już w 2015 roku - przy okazji pisania bloga - uzupełniam ten ciekawy epizod dotyczący kariery naszej absolwentki. Kobiety praktycznie nie były zatrudniane we flocie oceanicznej, ale Jola po ukończeniu podstawówki uparła się poświęcić służbie na morzu. Po odrzuceniu jej podania do Liceum Morskiego w Gdyni - rozżalona przyszła o radę i pomoc do mnie, do prywatnego mieszkania /był to czas wakacji letnich i remontu szkoły/. W długim piśmie - odwołaniu uzasadniłem potrzebę zmiany decyzji dyrekcji - opierając się na argumentacji psychlogicznej i ocenie pedagogiczno - socjologicznej. Pomogło - interwencja okazała się skuteczna. Jola ukończyła Liceum Morskie i Wyższą Szkołę Morską i rozpoczęła błyskawiczną karierę na statkach PLO. Straciłem z nią kontakt, kiedy była II oficerem na jednostce handlowej pływającej po dalekich akwenach oceanicznych. Byłem też symbolicznym “kołem ratunkowym” dla kilkunastu chłopców, z których wielu zostało kapitanami statków. Z Bolesławca drogę ku morzu wybrało najwięcej młodych ludzi proporcjonalnie do liczby mieszkańców w skali ogólnopolskiej. Moją interwencyjną i udaną wizytę w gabinecie rektora Wyższej Szkoły Morskiej w Szczecinie - sympatycznie opisał jeden z tamtejszych dziennikarzy zaskoczony poziomem mojego zainteresowania losami dawnych absolwentów “Ósemki” śpieszących z odpowiedzią na zew morza.

Czy te poczynania nie są przesadą w lądowym środowisku, nie obarczają umysłów uczniów nadmiarem treści, prowadząc do znudzenia i przemęczenia? Nic podobnego. Wiele zagadnień rozstrzyga się niejako “przy okazji”. Choćby na lekcjach matematyki : morska tematyka zadań tekstowych nie ograniczy przecież umiejętności, których nabycie stanowi cel nadrzędny zabiegów dydaktycznych wynikających ze struktury przedmiotu. Słowem : w każdej klasie i we wszystkich przedmiotach nauczania jest niesłychanie dużo możliwości kształcenia strony poznawczej psychiki dziecka na podstawie starannie wyselekcjonowanych treści wynikających z globalnej, akceptowanej przez zespół pedagogiczny koncepcji wychowawczej. Warto widzieć plon zajęć plastycznych, zgromadzony na wystawach marynistycznych : dziwy podwodnego świata w oszałamiającej krasie barw i niecodziennych form, namacalny rytm hałaśliwej pracy portu, wysiłek marynarskiej braci na pokładzie, stłoczone przy nabrzeżu statki. Suma rzetelnej wiedzy i coś więcej - przeżycie, emocjonalny stosunek do prawd, których odkrycie starsze pokolenie kosztowało znacznie więcej wysiłku.

Zbędne wydaje się w tym miejscu analizowanie tekstów czy tematów faworyzowanych w poszczególnych klasach. Najogólniej rzecz ujmując - na początkowym szczeblu nauczania pobudza się zainteresowania dziecka i rozwija wyobraźnię, uczuciowo wiążąc je z “wielką wodą”.Potem przychodzi kolej na wstępną systematykę, wiedzę konkretną, zdobywaną etapami i przy różnych okazjach : w ramach lekcji historii, języka polskiego, geografii, biologii, nawet wychowania muzycznego, fizycznego, plastycznego czy zajęć praktyczno - technicznych. Przesada? Przykład jeden z wielu.

Klasy VI i VII redagowały własne gazetki jako miesięczniki i dwutygodniki. W każdej znajdowały się relacje o spotkaniach z załogami patronackich statków /autentyczne przeżycia autorów/, o pobycie gości z zaprzyjaźnionej szkoły nr 14 w Gdyni, informacje o marynarskich tradycjach, m.in. o chrzcie morskim, ilustrowane oryginalnymi fotografiami uzyskanymi od marynarzy, konkursach o tematyce marynistycznej z rysunku i malarstwa, rejsach polskich żeglarzy - samotników, recenzje artykułów z periodyków morskich, z kręgu problematyki pasjonującej młodzież, zwłaszcza historyczno - wojennej, wreszcie bogata kolekcja pocztówek PLO ukazujących polskie statki handlowe, informacje o turniejach wiedzy o morzu itp. Przeżyciem jest gawęda w szkolnym skarbcu Neptuna i przywilej korzystania z morskiego Klubu Neptuna, nagranie piosenki na magnetofonowej taśmie z przeznaczeniem dla marynarzy/ łącznie z ciepłą dedykacją/, wizyta w studiu radiowym lokalnej rozgłośni czy wystąpienie przed kamerami TV. Ale i ognisko harcerskie o morzu, wizyta pisarza - marynisty, nawet klasowa uroczystość połączona ze zdobywaniem sprawności marynarskich , szkolenie żeglarskie, galowy występ szkolnego marynarskiego chóru dziewcząt “Muszelki” - to wszystko są przepiękne przeżycia bogacące osobowość młodych ludzi.

Można w tym zapisie wyodrębnić korzyści dydaktyczno - poznawcze, wychowawcze, estetyczne, można krok po kroku śledzić procesy intelektualne i emocjonalne wynikające z percepcji przez dziecko konkretnych treści morskich. Pora jednak na konstruktywne wnioski i uogólnienia.

Kiedy Polska współczesna, w tym i resort oświaty, pękają w szwach od nadmiaru postulatów - ograniczę się jedynie do kilku, możliwych w całości do przyjęcia i w miarę szybkiej realizacji.


Należy powołać zespół ekspertów pod patronatem np. redakcji “Oświaty i Wychowania” lub reaktywowanej niedawno Ligi Morskiej czy Stowarzyszenia Działaczy Kultury Morskiej, w skład którego wejdą zarówno naukowcy, jak też nauczyciele - praktycy, w celu opracowania swego rodzaju “Raportu o wychowaniu morskim w PRL” lub przynajmniej zestawu propozycji metodyczno - programowych w zakresie edukacji morskiej młodzieży szkół podstawowych i średnich.


Stowarzyszenie Działaczy Kultury Morskiej, Liga Morska lub inna instytucja oświatowa lub kulturalna winny zlecić opracowanie przewodnika metodycznego dla nauczycieli zajmujących się szeroko rozumianym wychowaniem morskim.


Co roku należy organizować np. z okazji tradycyjnych “Dni Morza” Ogólnopolski Turniej Wiedzy o Morzu p;od egidą SDKM i innych instytucji związanych z morzem /np. armatorzy statków handlowych, Marynarka Wojenna RP/, stanowiący formę przeglądu dorobku ze sfery edukacji morskiej w skali ogólnokrajowej i będący czynnikiem wyzwalającym twórczość szkolną w tej dziedzinie.