Kiedy tak tańczymy swój chocholi taniec na żywym wciąż jeszcze ciele Rzeczypospolitej - w imię potrzeb patriotycznej i obywatelskiej edukacji młodego pokolenia Polaków warto sięgnąć do przeszłości, przypomnieć lata pionierskie. Może narodzi to choćby u niektórych spośród nas refleksje o twórczym sensie pracy, codziennym znoju, o potrzebie działania praktycznego - zamiast taniego gadulstwa i narzekania na rozkojarzoną codzienność.
Brakuje nam nierzadko wyobraźni, by uwierzyć w prawdy czasu minionego, w fakty zaczerpnięte z ojczystych dziejów, tych oddalonych zaledwie o 70 lat. Zaledwie - czy może aż o 70 lat, które wielu chciałoby odłożyć do lamusa, wykreślić z historii jako lata stracone.
Polskie życie na ówczesnych Ziemiach Odzyskanych rodziło się z surrealistycznego pejzażu, z ruin, zgliszcz, niebytu narodowego, na świeżych żołnierskich mogiłach radzieckich i polskich bohaterów wojny. Później była już tylko praca, szara i zwyczajna, satysfakcjonująca lub niedoceniona, organiczna, mrówcza praca ponad siły pokolenia pionierów, które już odeszło i wykrusza się zgodnie z obiektywnym prawem przemijania. Nie było pogardy dla pracy, bo to niegodne człowieka uczciwego, patrioty i obywatela. Był czas tworzenia i drobnych zwycięstw, drobnych radości, budowania polskich rodzinnych gniazd w morzu wrogiej niemczyzny. Strzały zza węgła - już coraz rzadsze : w okolicach Bolesławca grasowały bandy “Werhwolfu”. Do dziś cmentarne krzyże znaczą mogiły naszych żołnierzy i cywilów, którzy zginęli z wyroku hitlerowskiego podziemia - już po wojnie, wśród nich takze burmistrz grodu nad Bobrem Bolesław Kubik. Takie są korzenie Dolnoślązaków, także młodych mieszkańców Bolesławca z kolejnej generacji czasu pokoju.
1 września zasiądą znów w szkolnych ławach najmłodsi z podstawówek, gimnazjaliści, adepci przyszłych profesji ze szkół zawodowych. W odnowionych szkołach, w radosnej gromadzie, bo to przecież przywilej i prawo młodości, w życzliwym kręgu zatroskanych nauczycieli. Może warto sięgnąć w tym dniu myślą do przeszłości, oddać głos pionierom, nauczyć się od nich pasji tworzenia, działań autentycznie społecznych i obywatelskich. Nauczyć się czynu bez otoczki wielkich słów. Pracy bez werbalnego patosu. Budowania pro publico bono …
… Bezcenny, pożółkły tom kroniki najstarszej bolesławieckiej szkoły, popularnej “jedynki”, zapisany pięknym, starannym pismem pierwszej po wojnie i najstarszej nauczycielki STEFANII TAJCHER, która do grodu nad Bobrem trafiła prosto z obozu koncentracyjnego kobiet w Ravensbru”ck /numer ewidencyjny 7906 /. Zmarła przed kilkunastoma laty - nie doczekała się wielkich splendorów i odznaczeń. Te ostatnie otrzymała z inicjatywy organizacji ZBoWiD u schyłku życia, stroniąc od polityki i jej zawirowań ideologicznych. Nie ma do dziś ulicy swojego imienia, o co występowałem jako radny ostatniej kadencji. Pracowała z poświęceniem i pasją, bezinteresownie, za psie pieniądze, bo nauczyciele nigdy nie byli finansowo uprzywilejowani, a przecież była szczęśliwa, co zawsze podkreślała w spotkaniach z młodzieżą. Dumnie i z honorem pełniła swoją życiową misję pedagogiczną, w samotności, otoczona książkami i autentyczną miłością dzieci, swoich wychowanków. Bo szczęście tkwi wewnątrz człowieka, a nie poza nim, jak głoszą dziś demagogicznie legiony pseudoznawców przedmiotu. Być bogatym wewnętrznie, hojnie dawać innym, a nie wyciągać dłonie po cudze, być godnym i niezależnym w sądach filozofem, a nie żebrakiem oczekującym na jałmużnę, rozdzielać uśmiech, pogodę życia, emanować wiedzą, uczyć szacunku dla innego człowieka, tolerancji dla jego odrębności - to skrót życiowego credo pedagoga z krwi i kości, Zasłużonego Nauczyciela PRL, Stefanii Tajcher.
Czytamy we wstępie kroniki szkolnej bolesławieckiej “jedynki” uwagi i opinie pierwszej polskiej nauczycielki pod datą 5 października 1945 roku:
“Zawierucha wojny światowej, jaką rozpętał Adolf Hitler w roku 1939 - pociągnęła za sobą miliony ofiar z całej Europy, najwięcej jednak z Polski. Hitleryzm wzniecił wśród narodów nienawiść rasową i narodowościową, jakiej dotychczas historia świata nie zna. Hitleryzm w pierwszym rzędzie chciał wytępić narody słowiańskie, a szczególnie naród polski. /… / Niemcy bez wypowiedzenia wojny uderzyli na naszą Ojczyznę. Pracowałam wówczas w powiecie lubelskim. Germanie, którzy szerzyli zachodnią kulturę, zaczęli w pierwszym rzędzie redukować nauczycieli i otwierać szkółki o 2 - 3 nauczycielach. Dnia 1 stycznia 1940 r. też zostałam zwolniona z pracy. Zostałam bez środków do życia. Zaczęłam więc uczyć dzieci tajnie po domach, aby mieć kawałek chleba.
/ … / 9 maja 1941 roku zostałam aresztowana przez gestapo i wywieziona do więzienia w Lublinie. Straszne uczucie ogarnia człowieka przy wejściu do więzienia. Zatrzaśnięcie i zamknięcie drzwi przez dozorców - yo jakby przejście przez wrota piekielne. Musi mieć człowiek dużo hartu ducha, żeby się nie załamać. 19 maja zabrano mnie do gestapo celem przesłuchania.Straszne to było przesłuchanie. Skuto mnie w kajdany, nogi związano grubą liną, położono na stół, a wówczas pięciu gestapowców poczęło mnie bić. Kiedy zaczęłam krzyczeć, zakneblowali usta swetrem, / … /. Przesłuchanie trwało od godz.5 do 7.
Byłam zbita i cała czarna. Zaprowadzili mnie do celi, gdzie trzęsłam się z temperatury i bólu. Obecne tu więźniarki owinęły mnie mokrym prześcieradłem i tak się zdrzemnęłam. O godz. 9 wieczorem gestapowcy zabrali mnie znów na zamek. Po przebudzeniu zaczęłam bez przerwy mdleć - nie można mnie było ocucić. Trwało to dosć długo, gdy trochę oprzytomniałam - nieco mnie ubrano i samochodem wróciłam do więzienia.”
To była wierna inwokacja do przyszłych losów więźniarki obozu koncentracyjnego w Niemczech, nauczycielki tajnego nauczania, Stefanii Taicher. Darujmy sobie opis obozowej makabry z psami w tle, długie miesiące i lata agonii, poniżenia i upodlenia wyrwane bolesne karty z życiorysu młodej kobiety. Opisała je oszczędnie, przejmująco, nie czyniąc z osobistej tragedii tytułu do chwały i bohaterstwa. - Zwyczajny polski los - powtarzała uparcie słuchaczom. - Nie byłam bohaterką, ale niewolnicą III Rzeszy. Trwałam, by żyć dla innych, by jeszcze być potrzebną, zachłysnąć się wolnością, mieć ludzkie prawa. Nie wierzyłam, że zło może zatriumfować nad światem, niszczyć ludzi, wykorzenić w nich dobre uczucia. Czasem się załamywałam, jak każdy człowiek …
We wrześniu 1945 roku przybywa do zrujnowanego Bolesławca.
“W miejscowości tej nie było ani władz szkolnych, ani szkół. Tymczasowo zaczęłam pracować w Starostwie, myśląc jednak o zorganizowaniu szkoły. / … / Udałam się do Lignicy / ówczesna nazwa Legnicy - PS/, otrzymałam pełnomocnictwa Inspektora Szkolnego / … / Dano ogłoszenie do publiczności, zapisy zostały przeprowadzone. Ogółem zgłosiło się 58 dzieci. / … / W dniu 1 października 1945 r. odbyło się uroczyste nabożeństwo i otwarcie pierwszej polskiej szkoły. Na otwarciu obecni byli : zastępca Starosty ob. Wiśniewski, burmistrz ob. Mieczysław Żojdź, przedstawiciele partii i wielu innych gości. / … / I tak dzień ten będzie zapisany w Bolesławcu złotymi literami. / … / W pierwszych dniach uczyłam sama, po kilku dniach zgłosiła się druga nauczycielka - Eugenia Trzaskowska.
15 października 1945 r. Wobec tego, że liczba dzieci zwiększyła się z 58 do 95 - przybyła trzecia nauczycielka - Maria Rożenkówna. Powstało 6 klas. Nauka odbywała się na dwie zmiany”.
Oderwijmy się na chwilę od kronikarskich zapisków. Syntetycznych i prawdziwych w każdym calu, ale przecież nie malujących pełnego obrazu panoramy lat pionierskich. W innych relacjach ta sama nauczycielka opowiada o kilku miesiącach pracy bez wynagrodzenia. O skromnym menu jedynej jadłodajni / zupa ziemniaczana, placki ziemniaczane, rzadziej - konserwy wojskowe, niedostatek chleba/, o braku światła w mieście, o przeciekających dachach zimnych mieszkań, zabezpieczanych dyktą oknach,stosach gruzu na zasypanych ulicach wokół spalonych kamienic Rynku.
Nie zanotowała - przez wrodzoną skromność - opisu własnych wędrówek w głąb ruin w poszukiwaniu sprzętu szkolnego. W rumowisku wyszukiwała drewniane ławki i połamane najczęściej stoły, zabierała wykorzystane tylko jednostronnie kartki biurowych papierów, które zastępowały później uczniom zeszyty, malowała farbą prosto na odrapanych ścianach prowizoryczne czarne prostokąty tablic szkolnych do pisania na nich kredą, co nie zawsze kończyło się sukcesem : po gładkiej płaszczyźnie ściany kreda ślizgała się i łamała. Zastępowała ją w końcu glinka ceramiczna moczona w wodzie.Wykonywała z drutu i drewienek prymitywne cyrkle i inne “pomoce naukowe” służące na co dzień dzieciom siedzących w zimnych pomieszczeniach w płaszczach, szalikach, znoszonych butach, a nierzadko w czapkach na głowie..
To się nie mieści w wyobraźni współczesnego młodego Polaka, a przecież jest najprawdziwszą prawdą. Kto dziś pamięta o rysikach, którymi pisało się po twardych tabliczkach, o wiecznych kłopotach ze stalówkami, które zawsze pozostawiały atramentowe kleksy? Kto pamięta o pokoleniu “przerośniętych” nastolatków, którzy przez okres okupacji nie mogli uczęszczać do szkoły? Nierzadko w pierwszej klasie zasiadały obok siebie dzieci 7-letnie i młodzież 12-13-letnia, zaczynając wspólną naukę abecadła. Wieczorami w tych samych zimnych izbach lekcyjnych zasiadali dorośli-analfabeci, mozolnie kreśląc spracowanymi, sękatymi dłońmi koślawe litery w zeszytach o podwójnych liniach i kiepskim gatunku papieru. Taki zeszyt to był prawdziwy rarytas …
Czy życie lat pionierskich było smutne, szare i pozbawione pozytywnych doznań? Nic podobnego : było po prostu inne, trudniejsze, obciążone wojenną traumą, bardziej odpowiedzialne, ale przecież nie pozbawione ludzkiej radości, wzruszeń, wielkich uczuć, twórczej pasji. Nie brakowało wspaniałych ludzi - humanistów, patriotów, godnych szacunku obywateli. Nie brakowało wydarzeń w wymiarze historycznym, w których wszyscy uczestniczyli świadomie, z porywu serca, przeżywając ich smak i znając ich rangę.
Jaka więc była szkolna rzeczywistość w twardych ramach realiów dnia codziennego, powszechnego niedostatku, trudu tworzenia od podstaw, startu z punktu zerowego? Wbrew pozorom - kolorowa, wielopłaszczyznowa, entuzjastyczna. To nie tania demagogia, ani nie sterowana propaganda. Sam należę do pokolenia dzieci wojny, które przeżyło piekło robót przymusowych w Prusach Wschodnich - ponad 3 lata głodu, chłodu, pracy ponad siły rachitycznego nastolatka, permanentnego chorowania , śmierci bliskich, własnego kalectwa. Witałem wolność i wyrwanie się z niemieckiej niewoli jako 10 - letni analfabeta bez ojca, brata i domu na rodzinnym Podlasiu. A jednak chciałem żyć nawet w otchłani biedy - już w Polsce, mojej wytęsknionej na barakowej pryczy Ojczyźnie. To była jedna z najszczęśliwszych chwil mojego długiego, bo 80 - letniego życia. Taką euforię ciepłych uczuć przeżywała zapewne pierwsza polska nauczycielka w Bolesławcu pani Stefania Tajcher. Niech przemówią cytaty ze szkolnej kroniki - jej autorstwa, obiektywne i lapidarne w swojej treści.
“2 listopada 1945 r. Na dzień Wszystkich Świętych dzieci zupełnie samorzutnie zaproponowały, aby uczcić pamięć poległych i umęczonych za Ojczyznę. Wykonały trzy piękne wieńce ozdobione biało - czerwonymi wstęgami z odpowiednimi napisami. Wszystkie dzieci z gronem nauczycielskim udały się do kościoła, a stamtąd z procesją i licznie zebranymi ludźmi na cmentarz. Wieńce złożono pod Krzyżem Poległych za Ojczyznę.
6 grudnia 1945 r. Wobec tego, że był to czas przedświąteczny, a na tych ziemiach po raz pierwszy polska szkoła powstała, dziatwa szkolna urządziła tradycyjnego Mikołaja. Odegrano sztuczkę, która wedle orzeczenia publiczności wypadła imponująco. Dzieci obdarzono słodyczami, do których zdobycia przyczyniły się partie polityczne, a przede wszystkim PPR oraz społeczeństwo. Wstęp był za drobnymi datkami. Dochód wynosił 2351 zł i przeznaczony został na cele szkoły.
7 grudnia 1945 r. W grudniu liczba dzieci wynosiła 145 i przyszła czwarta nauczycielka Olga Zyzoniowa. Szkoła przeniosła się do drugiego gmachu, gdyż w poprzednim było zimno. Było centralne ogrzewanie za pomocą gazu, ale gazownia nie była czynna.
10 grudnia 1945 r. Przy szkole założona została drużyna harcerska im. Królowej Jadwigi dnia 1 listopada 1945 r.”
To ostatni grudniowy zapis. Rok 1946 zostaje ogłoszony Rokiem Kościuszkowskim, temu faktowi poświęcono akademię. Potem dowiadujemy się o piątej zatrudnionej nauczycielce Marii Markowskiej, powstają aż dwie pierwsze klasy / 60 dzieci /, a w kwietniu liczba uczniów przekracza 200. Do pracy zgłasza się szósty w kolejności nauczyciel - Bronisław Mazur. Budynek ma już 9 sal lekcyjnych, z tego jedną rezerwową z braku sprzętu. W kwietniu 1946 r. dzieci szkolne wręczają kwiaty żołnierzom sztafety biegnącej ze Śląska do Gdyni.
Potem wydarzenia zagęszczają się. Charakterystyczny jest opis pod datą 5 kwietnia 1946 r. “Oczekiwany przyjazd Polaków z Jugosławii jeszcze w styczniu br.- /transport/ przybył dnia 5 kwietnia 1946 r. Dzieci szkolne zebrały się na stacji kolejowej z chorągiewkami, z kwiatami, żeby ich przywitać na prastarych ziemiach polskich. PUR / Państwowy Urząd Repatriacyjny - przypisek PS / wręczył dzieciom naszym cukierki, celem rozdania dzieciom polskim z Jugosławii.”
Wzruszający i jakże symboliczny to fakt z powojennej historii Bolesławca. Nie wspomina kronika szkolna o innym głęboko patriotycznym akcencie - symbolu : kiedy długi transport kolejowych wagonów zatrzymał się przed częściowo zburzonym dworcem kolejowym, dziewczyna z dalekich gór Bośni, która pierwsza wysiadła - z szacunkiem przyklękła i ucałowała ziemię, która stała się nową ojcowizną.
Ta ziemia zaczęła rodzić nowy chleb. Dla zwartej grupy około 18 tysięcy reemigrantów stawała się odzyskaną w trzecim pokoleniu Ojczyzną. Boleśnie doświadczeni wojną, solidarni w obcym narodowościowo żywiole, stawali się pełnoprawnymi obywatelami nowej, odzyskanej Polski.
Warto te fakty przypomnieć młodym zasiadającym w szkolnej ławie. Bolesławieckie szkoły uczciły pamięć pionierów obeliskami i pomnikami, a także wydaniem książkowych wspomnień dziadków i rodziców zasłużonych dla środowiska lokalnego. To piękna forma trwałej pamięci, szacunku i hołdu. Bo przecież mimo upływu niewielu dziesięcioleci - to już historia, która ma uczyć i wychowywać młode pokolenia Polaków. Taki jest najgłębszy sens działań pedagogicznych każdej współczesnej szkoły, co przekazała potomnym w swoim niepisanym testamencie zasłużona nauczycielka Stefania Tajcher.
Paweł Śliwko
PS. Aż trudno w to uwierzyć, ale jednoosobowym organizatorem bolesławieckiej oświaty w najtrudniejszym powojennym czasie była nauczycielka po przejściach w niemieckim obozie zagłady dla kobiet w Ravensbruck. W artykule inaugurującym tworzenie Galerii Dolnoślązaków przeczytałem o zasługach innego mieszkańca Bolesławca, Adama Kowalskiego, którego znałem osobiście. Zacny człowiek, skromny, cierpliwy, wielki miłośnik i znawca czasomierzy. Ale trudno porównywać jego zasługi z dziełem wspaniałej nauczycielki, organizatorki bolesławieckiego szkolnictwa, która serce i życie ofiarowała dzieciom i wielkiej misji edukacyjnej, Cieszyła się w swojej prywatnej samotności olbrzymim autorytetem, dla wychowanków była przyjacielem, guru i ostateczną wyrocznią, przewodnikiem po meandrach skomplikowanej rzeczywistości, trudnego zdewastowanego wojną świata. Umknęła śmierci, ale obozowa martyrologia wyeksponowała jej wewnętrzne cechy - dobroć, miłość, solidaryzm społeczny, gotowość pomocy i zrozumienie dla drugiego człowieka. Była w trudnym i pięknym zawodzie jak brylant najczystszej wody, dlatego trzeba o niej pamiętać.