środa, 27 stycznia 2016

Z PAMIĘTNIKA DZIECKA WOJNY - Część 3.


Śmierć szła naszym tropem. Któregoś dnia niemieccy żołnierze ustawili działa w odległości kilkuset metrów od naszych baraków z lufami skierowanymi prawie w okna. Czyżby oznaczało to ostateczną egzekucję i zagładę? Mijała niespokojna noc. Cisza. Tylko w oddali, gdzieś za horyzontem trwała wojenna kanonada, zapewne ostry pojedynek artyleryjski wrogich armii. Nic o tym nie wiedzieliśmy. Pozostała wiara w nadejście wymodlonego wyzwolenia.

Piekło otwarło swe wrota nad ranem. Huk strzelających ciężkich dalekosiężnych dział boleśnie rozdzierał bębenki w uszach. Nikt nie ostrzegał, nie pouczał o sposobie zachowania się, o otwieraniu ust przed kolejną salwą armatnią dla wyrównania ciśnienia powietrza. Byliśmy ogłuszeni i przerażeni. Zbliżał się miażdżący wszystko walec rosyjskiego frontu, Niemcy przygotowali kolejne umocnione pasmo obrony. Daleko od nas trwały walki o Królewiec, na niebie przelatywały dziwne samoloty o podwójnych kadłubach /desantowe/, których nigdy w przeszłości nie widzieliśmy. Salwa za salwą - pociski przelatywały nad dachami naszych lichych baraków, wszystkie skierowane na wschód. Minęła doba, druga i trzecia. Już nie wychodziliśmy do pracy, szeroko otwieraliśmy usta widząc przygotowania do kanonady - mniej odczuwało się wówczas skutki wystrzału z działa. Czy rzeczywiście? Nie wiem, byliśmy prawie zupełnie ogłuszeni, trudno było porozumieć się ze sobą bez głośnego krzyku.


Przybyło żołnierzy w różnorodnych mundurach, mężczyzn zapędzono do kopania głębokich rowów i okopów, przegród i barykad na okolicznych drogach. Narastał huk kanonady za horyzontem. Nie kryliśmy przed sobą radości : Rosjanie, idzie Armia Czerwona! 

Któregoś dnia pada rozkaz wojskowego komendanta / właściciel majątku rolnego i pałacu dawno salwował się ucieczką w głąb Niemiec / : ładować się na furmanki i wyjeżdżać na dworzec kolejowy. Ewakuacja na zachód - zbliża się front, będą walki, cywile nie przeżyją. Przed nami ewakuowano płaczące rodziny niemieckie. Traktowały nas pogardliwie, raczej unikając z nami kontaktu, nie szukały spięć i scysji. Na przeszkodzie wzajemnych więzi stała zresztą bariera językowa i nasza skrajna bieda : zawszone dzieci, powszechna robaczyca, świerzb na dłoniach, tragiczne warunki higieniczne i prawdziwe getto podwórkowe z wyziewami z postawionych na zewnątrz prymitywnych latryn okupowanych przez chmary much i innych owadów, wylęgarnia szkodliwych drobnoustrojów, a więc i chorób prowadzących do śmierci. Nikt nie widział tu pielęgniarki czy lekarza, toteż rozrastał się niemal w oczach biedny piaszczysty cmentarz najmłodszych niewolników III Rzeszy. Szkoła? Nikt z nas nie słyszał ani nie widział takiej instytucji. Kiedy skończyła się wojna miałem 10 lat i byłem kompletnym analfabetą, podobnie jak wszystkie dzieci z naszych więziennych baraków. Nikt w praktyce nie myślał o przyszłości. Przeżyć to piekło - ta myśl stanowiła credo i kanwę myślenia, zabiegów i starań.

Mściwość nie była immanentnie zrośnięta z naszą świadomością pariasów, ale trudno byłoby pominąć momenty drobnej satysfakcji, kiedy żegnaliśmy na zawsze niemieckie rodziny : teraz i one poznają smak poniewierki i głodu … To brzydkie uczucie, ale uprawnione boleścią ludzkiego cierpienia.


Czas naglił, pociski nieprzyjaciela rwały się w pobliskim lasku. Znów tobołki z mieniem pakowaliśmy na plecy i przenosiliśmy na furmanki przystosowane do podróży, z drewnianymi kabłąkami przypominającymi cygańskie wozy czy raczej budy. Znów czas głodu i strachu, chociaż zawczasu rodzice przygotowali niewielkie zapasy sucharów chlebowych. Zdobycie chleba graniczyło z cudem, więc nie wiem do dzisiaj, jak oni dokonali swego dzieła. Znów przyśpieszone, niepotrzebne i tragiczne umieranie małych i słabych dzieci /szalało zapalenie płuc, ale czy tylko ta choroba niszczyła dzieci - tego już się nie dowiemy /. Zima, tłok na peronach i mijanych stacjach, rozgardiasz i krzyki, nieznany wcześniej eksodus ludności niemieckiej. Mróz nie do wytrzymania w naszych bydlęcych wagonach. Tkwimy w nich stłoczeni i upodleni, ale żyjący z nową nadzieją na wyzwolenie. Prawie modlimy się do Rosjan … Jedziemy powoli, niesamowicie długo, nie mierzymy czasu, który stracił swoją wartość. Jedziemy bez informacji o mijanych stacjach, bez wiedzy oo celu podróży. Ucieczka z piekła do piekła? Zapewne tak. Zrezygnowani, słabi, chorzy i głodni, skazani na zapomnienie i powolną agonię. Tragiczna droga do nikąd. Ciągnie się długimi tygodniami, wszyscy powoli zatracają poczucie czasu, rzeczywistości, sensu działania. Porzucają nadzieję na wyjście z kolejowo-więziennego labiryntu.

… Wreszcie postój przed dużym miastem. Wyładunek prosto na peron. Wrzaskliwe ponaglanie - schnell, schnell ! Krzyki, płacz, złorzeczenia. Wtłoczeni zostajemy do ogromnej pustej i zimnej hali. Kolejna komenda - rozbierać się do naga ! Struchlałe spojrzenia dorosłych : to już koniec, pewnie zagazują - jak w obozach koncentracyjnych ! Na ucieczkę nie ma żadnej szansy, tłum pilnują strażnicy z psami, kręci się pełno wojska na zewnątrz, plączą małe dzieci. Niespokojne szepty, naradzanie się w zbitym tłumie. Ktoś głośno krzyczy : uciekajcie ! Dokąd i jak? A jednak kilku mężczyzn otwiera gwałtownie żelazne drzwi i wybiega z hali. Serie strzałów na zewnątrz. Wraca tylko jeden, ściska głowę i powtarza w kółko : zabili, zabili …

Tłum już się nie broni. Mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy, dzieci i nastolatki apatycznymi, powolnymi ruchami zdejmują ubrania, pomagają sobie wzajemnie i w karnej kolejce - całymi rodzinami - wychodzą za drzwi kolejnego pomieszczenia. Pierwsi są zaskoczeni : wtłaczani pod prysznic z letnią wodą, mogą umyć się, wprawdzie bez mydła i ręczników, ale dobre i to. Nikt nie marzy o luksusach, wszyscy czekają na zwrot odwszawionych gazem ubrań. Ta sytuacja trwa do wieczora. Wszyscy otrzymują talerz mlecznej zupy z jakąś kaszą. Dużo małych dzieci prawie natychmiast rozchorowało się. Zbyt duży szok przy zmianie menu, albo może trucizna? Niemców na to stać, ludzie stają się nieufni, podejrzliwi i zrozpaczeni własną bezsilnością.


Ale nie ma czasu na refleksje i wymianę poglądów. Znów wpychanie rodzin do wagonów i wyjazd na zachód. Ktoś mówi, że myliśmy się w Stuthoffie koło Gdańska, w obozie koncentracyjnym i że darowano nam życie. Być może nacisk frontu nie pozwolił oprawcom rozstrzygnąć ostatecznie kwestii przymusowych robotników, któż to wie? Jedziemy pociągiem na zachód, chociaż tym razem podróż trwa dosyć krótko. Topnieją szeregi przymusowych uciekinierów, coraz mniej wśród nich dzieci. Najmłodszych dziesiątkuje biegunka.

Straszliwe warunki sanitarne i zimowe chłody uniemożliwiają jakąkolwiek pomoc umierającym czy skuteczną rekonwalescencję, nie ma żadnych lekarstw, pielęgniarek, pomocy medycznej. Przeładowują nas na furmanki i wciąż gnają na zachód. Po co, dlaczego? Zimno, mrozy, towarzyszą nam odgłosy bombardowań. Nocujemy w opustoszałych wsiach niemieckiego Pomorza. Nikt nie ma już sucharów, dostępu do żywności. Starsi chłopcy wygrzebują na polach spod śniegu zmarznięte ziemniaki, w piwnicach poniemieckich domów pozostało trochę jakichś owocowych galaretek i dżemów swojej roboty, mamy więc wreszcie dostęp do słodyczy. Do czasu : część domów zaminowali saperzy, na linkach zawieszając granaty. Dwoje rodzeństwa wchodzących do budynku wybuch rozniósł po prostu na strzępy.


Napotykamy pierwsze ślady po bombardowaniach, ruiny spalonych domów, chociaż są to tereny położone w głębi Niemiec, na Pomorzu Zachodnim. Zbliża się nieuchronny kres wędrówki :płoną całe kwartały lasów ostrzelane salwami “katiusz”, palą się miasteczka, pojedyńcze domy w polu. Makabryczne widoki. Przydrożna tablica informuje o Kamieniu Pomorskim / Kamin / i Szczecinie w odległości kilkudziesięciu kilometrów, ale zdezorientowani konwojenci zamykają nas w miejscowości Sztutowo w opustoszałym i częściowo zdemolowanym na piętrach pałacu. Wszędzie widać ślady panicznej ucieczki właścicieli obiektu : pełno porozrzucanych papierów, śmieci, części garderoby, pierza, połamanych mebli. Żandarmi pełniący tutaj rolę strażników rozmawiają między sobą o rosyjskich “kotłach” /okrążeniu/, szybkich “tankach” /czołgach/ i salwach “katiusz” /samochodowe wyrzutnie rakietowe/. Szykują nam jeszcze jedną niespodziankę, o której nie wiemy : zaminowują sutereny całego pałacu, przygotowując zbiorową mogiłę dla zakwaterowanych tu 12 rodzin przesiedleńców przetransportowanych tu aż z Prus Wschodnich. Fundacja “luksusowej” śmierci po wysadzeniu budowli … 

Nikomu nie wolno wychodzić z gmachu, można za to palić ogień w kominku i podsycać płomienie rozsypanymi po wszystkich salach papierami, gazetami, połamanymi meblami i materacami. Wyczuwa się napięcie, groza wisi w powietrzu, strach dławi gardło. Skąd taka zmiana, ludzkie odruchy u nieprzystępnych Niemców?

Leżymy w nocnym mroku na wypchanych słomą siennikach /skąd je wzięli rodzice?/, przy mnie dogorywa ciężko chory, rozpalony gorączką młodszy brat. Z okrutnym kaszlem wypluł chyba całe płuca. Cicho, bez skargi, bez jęku odszedł nocą, kiedy spałem. Rodzice uprosili u żandarmów prawo do pochówku w zmarzniętej ziemi. Owinięty prześcieradłem spoczął w płytkiej mogile pod jakimś parkowym drzewem. Nigdy nie widziałem tego miejsca. Pamiętam tylko łzy, gorzki i bezradny płacz, całe morze łez.


Przed pałacową aleją wmarzły w lód opadłe z drzew włoskie orzechy. Zachłannie wygrzebywałem je patykami i ostrymi odłamkami kamieni. Wcześniej nie znałem ich smaku. Wszyscy byliśmy przeraźliwie głodni i wychudzeni. Żywe szkielety. Z drugiej strony ulicy niemieccy żandarmi przygotowywali detonację min i ewakuację posterunku, który zajmowali. Nie zdążyli. Szosą przemknął ubrany w kożuch motocyklista. Z pojemnika przyczepy wylewał się jakiś płyn. Teraz scena jak z filmu : bucha wysoko ściana płomieni, pali się jezdnia. Niemal równocześnie w okna posterunku trafiają granaty rzucone przez kłusujących na koniach rosyjskich zwiadowców /tzw. razwietka/. Potem jeszcze seria wystrzałów z broni automatycznej /słynne pepesze/ i brzęcząca w uszach cisza przy gasnących jeszcze płomieniach na szosie. Siedzieliśmy prawie bez ruchu, bojąc się wychylić na zewnątrz budynku. Słyszymy rosyjską mowę i nawoływania :

-Giermańcy, poddajcie się ! Hande hoch ! Ruki w wierch !

I zaraz odzew : Nie strzelajcie, my swojacy ! Niemców tu nie ma !

W drzwiach ukazała się “pepesza” i głowa żołnierza w baraniej czapie z nausznikami.

-Ja krasnoarmiejec - przedstawił się trochę dziwacznie. -A wy kto?

I to już była wolność, jej pierwszy dzień. Wolność, której nie doczekał brat. Wolność, za którą zapłacił jeszcze żołnierską śmiercią ojciec. Wolność przyszła zimą 1945 roku na polskim dziś Pomorzu, niedaleko Kamienia Pomorskiego.

To jeszcze nie koniec wojennej odysei.

Słowiańska dusza wyzwolicieli kazała im podzielić się z nami kromkami żołnierskiego chleba, sławną konserwą mięsną “świninaja tuszonka” i domowym przysmakiem z ich rodzinnych stron smażonymi w plasterkach ziemniakami ze słoniną na ogromnej patelni. Potrawa pyszna, po dziś dzień moje ulubione danie. Tyle, że tego zimowego wieczoru wygłodzony żołądek zareagował na smakołyk totalnym buntem. Przeżyłem z trudem, chorowałem parę tygodni. Wracając na rodzinne Podlasie boleśnie doświadczyłem ucieczkę przed cofającym się frontem, artyleryjskie ostrzały, bombardowania i pożary. Pamiętam pochówek rosyjskiego lotnika, który na swoim “istrebitielu” /myśliwcu/ przegrał swoją powietrzną walkę z niemieckim asem przestworzy. Długi ceremoniał z wojskową orkiestrą i pożegnalnym salutem karabinowym. Wokół uparcie krążyła bezkarna i wszechobecna śmierć. Straszliwy czas wciąż trwającej okrutnej wojny. Żaden opis nie odda jej grozy widzianej oczami dziecka.

Przeżyłem jeszcze wcielenie ojca do wojska, przymusowe i bezpardonowe, potwierdzone odręczną “sprawką” , wypisanym na kartce papieru “pokwitowaniem” podpisanym przez kapitana Majboroda. Pamiętam jego nieogoloną twarz mokrą od łez, kiedy tulił mnie do piersi - chyba bez słów, mocno i dramatycznie. Odchodził na front, patrzył w oczy śmierci, miał tego świadomość. Miał za sobą dopiero 40 lat życia, wielką miłość do żony i pragnienie istnienia, tworzenia, pracy na swoim skrawku Puszczy Białowieskiej. Napisał dwa listy gdzieś spod Berlina przysłane w trójkątnych kopertach z numerem poczty polowej z pieczątką “Prowierono cenzuroj” Przez długie lata czekaliśmy na powrót ojca z wojny, każde pukanie do drzwi mieszkania było zwiastunem nadziei. W listach wspominał o ciężkich bojach, o piekle na ziemi - fruwającym żelastwie i ogniu. Mało słów, dużo grozy w treści. Nie miał szans na przeżycie tego piekła, poległ gdzieś jako nieznany polski żołnierz w obcej armii. W niedalekim Kołobrzegu o miasto - twierdzę walczyło polskie wojsko. Szkoda, że bez mojego ojca. Z frontu nie powrócił i do dziś nie znam końca jego losu. Tylko raz byłem w Berlinie i tylko jeden raz złożyłem wiązankę kwiatów i zapaliłem znicz u stóp pomnika wojennych bohaterów poległych za wolność i ludzką godność.


Jako 10 - latek pożegnałem dzieciństwo, które miało gorzki smak i tragiczny wymiar. Dopiero teraz rozpocząłem naukę w szkole, trafiając od razu do trzeciej klasy. Do dziś pamiętam wspaniałych nauczycieli z Hajnówki, równie okrutnie potraktowanych przez wojnę, panie Poniecką i Andrzejewską, kierownika szkoły nr 1 p. Kozickiego i innych. Jak myśmy nienawidzili Niemców, upierając się np. wbrew logice, że nazwisko “Hitler” trzeba pisać małą literą. I tak solidarnie pisaliśmy. Ale to już inny temat do opowieści.



… Jak bolesna zadra tkwi w podświadomości pamięć o grozie wojny, syndrom wojny został zakodowany w biografii całego mojego pokolenia. Zawsze będzie powracać pytanie bez odpowiedzi : dlaczego ludzie ludziom zgotowali tak straszliwy los?

sobota, 23 stycznia 2016

TRYPTYK O NIEWOLI I UMIERANIU. EGZEKUCJA. Część 2.


Erich Koch podpisał w Białymstoku “humanitarny” wyrok: za pomoc udzielaną ruchowi partyzanckiemu w Puszczy Białowieskiej : rodzina mieszkająca w Skupowie zostaje skazana na bezterminowe roboty przymusowe w Prusach Wschodnich. Czy taka była treść morderczego dokumentu? Nie wiem. Nikt nie bawił się w subtelności prawne, rolę sędziego i kata spełniał wysokiej rangi hitlerowski urzędnik, który za parę lat zostanie stracony wyrokiem legalnego powojennego sądu po długim procesie. Akta obnażą sadyzm i nieludzkie oblicze nazistowskiego kata z Podlasia. 

Walcząca na wschodzie z Rosjanami III Rzesza musiała zwiększyć wojenny wysiłek, trzeba było kopać okopy i wzmacniać umocnienia na podbitych ziemiach, pracować w fabrykach zbrojeniowych, które wciąż wypluwały ze swego wnętrza czołgi i śmiercionośne armaty, budować przyszłość wielkiego germańskiego imperium poprzez niewolniczą pracę milionów cudzoziemców, głównie Słowian o statusie niewolników. Nie miało znaczenia, że rzekomym “bandytom” nie udowodniono winy, że skazańcy nie przyznali się do zbrodni oporu przeciw okupantowi. Oni byli po prostu wyjęci spod prawa. To ludzie - zwierzęta, zdolne jedynie do wyniszczających fizycznie organizm robót, pozbawione psychiki ludzkie roboty. Okrutne stwierdzenia? Niestety - boleśnie prawdziwe, zaczerpnięte z autopsji.


Zapamiętałem długą, zdawać się mogło bezkresną podróż na północ i wschód w tzw. bydlęcych wagonach. To specjalny rodzaj środków transportu kolejowego w czasie wojny, służący głównie do przemieszczania olbrzymich mas ludzkich, ale też zwierząt i innych “towarów”. Drewniane wagony z hitlerowską symboliką, z małymi zakratowanymi lub zabezpieczonymi drutem kolczastym okienkami do przewietrzenia i szerokimi drzwiami na rolkach zasuwanymi i zamykanymi żelazną sztabą od zewnątrz, umocnione wielką żelazną kłódką. Taka jeżdżąca po szynach wielka klatka, w której tłoczyło się kilkanaście rodzin z dziećmi, odbywających parotygodniową podróż w nieznane. Bo targ niewolników zaczynał się na kilku stacjach docelowych, np. Tilsit czy innych. Tam przyszli właściciele bezpłatnej “siły roboczej” odbierali swój zamówiony zgodnie z potrzebami kontygent “żywego towaru”.

Wcześniej - wyznaczono termin wyjazdu i ilość podręcznego bagażu - tyle, ile można udźwignąć w ręku. Trzeba było wiązać w tobołki pościel i ciepłe ubrania, zabrać przede wszystkim suchary, parę łyżek i jakieś nietłukące się naczynia - kubki, talerze czy garnki. Typowo cygański ekwipunek : podręczny, lekki i trwały. Najważniejsze były chlebowe “suchary”, one pozwalały przeżyć, zaspokoić ssący trzewia głód … To był prawdziwy eliksir życia, chroniony jak najcenniejszy skarb. Dobrze wysuszone - prawie nie pleśniały, a polane wrzątkiem - pachniały świeżym wiejskim chlebem. Stawały się wówczas zawiesistą zupą, a po dodaniu do gęstej zawiesiny sacharyny smakowały jak przepyszny deser. Już wkrótce miałem poznać smak zupy z pokrzywy i lebiody, zupy ziemniaczanej i z kalarepy, zawsze postnej, osolonej do smaku, stanowiącej główne danie obiadowego menu. Nie przez dzień czy miesiąc - tak jedliśmy przez ponad trzy lata, kiedy przyszedł czas agonii nie tylko niewolników, ale całej III Rzeszy. Ze wschodu docierała kanonada dział, a nasi właściciele i “władcy” stawali się coraz mniej butni, za to bardziej ludzcy. To jednak nastąpiło znacznie później.

Jechaliśmy więc w ciasnych wagonach do Prus Wschodnich. Zimno, głodno, strasznie. Głód, strach i umieranie towarzyszyły nam bez końca. Także krzyki żandarmów i konwojentów, kontrole, przekleństwa, bicie bez powodu, sadystyczne znęcanie się zwłaszcza nad mężczyznami. Codzienna groza wojny. Długie, niepotrzebne postoje na małych stacyjkach. Wrzaski : - Raus ! - i wypędzanie nas z wagonów, brutalny przegląd bagaży, zezwolenie na picie wody ze stacyjnych pomp, znów upychanie podróżnych w zamykanych z hukiem wagonach, oczekiwanie na gwizd lokomotywy i dalszą jazdę, zwykle w nocy.Za torami laski sosnowe, mokradła, czerwone dachy mijanych wiosek, orne pola i znów to samo, jak w kalejdoskopie. Małe dzieci płakały, gorączkowały, wymiotowały, chorowały. Także umierały w zaduchu, w chłodzie słotnej jesieni, w ziąbie nocnych przymrozków. Ludzie byli brudni, cuchnący i zawszeni, wynędzniali i zrozpaczeni. Dla wielu ta dziwna i długa jazda oznaczał ostatnią podróż życia. Nie zaglądał tu lekarz ani pielęgniarka. Smród odchodów zatykał oddech. - Bydło ! - pogardliwie zatykali nosy żołnierze konwojujący transport, kiedy otwierali drzwi wagonów na postojowych stacjach.


Gorączkowaliśmy z bratem, dusił nas kaszel, maligna stawała się prawdziwym dobrodziejstwem. Wychudzone twarze rodziców /noszące piętno białowieskiego okrucieństwa gestapo/ zaglądających w oczy i kładących dłonie na naszych rozpalonych czołach stały się codziennym rytuałem. Tak mierzyli spadki i wzrost temperatury. Nam było wszystko jedno : subtelna pieszczota matczynej ręki ścierała krople potu, na krótko chłodziła rozpalone czoło, dawała poczucie bezpieczeństwa. Potem trwaliśmy w męczącym półśnie. Śmierć? Tego pojęcia jeszcze nie przyswoiliśmy do końca. Agonia trwała, dogorywaliśmy przy bezsilności i bezradności rodziców, przy ich rozpaczy i cierpieniu.

Ale to jeszcze nie koniec bolesnych doświadczeń, bo przecież mieliśmy przez oprawców długie umieranie, zaprogramowaną śmierć na raty. Dojechaliśmy do ostatniego etapu i kresu podróży, W naszym dziecięcym odczuciu trwało to całe wieki. Nic dziwnego - w tym samym kierunku zmierzały niemieckie eszelony wojskowe wypełnione po brzegi bronią - działami, czołgami, rozmontowanymi samolotami i uzbrojeniem, które widzieliśmy pierwszy raz w swoim krótkim jeszcze życiu. Te składy pociągowe miały pierwszeństwo przejazdu, nasze wagony spychano na bocznice kolejowe, musieliśmy czekać nawet bardzo długo. To płynące na wschodni front uzbrojone żelastwo budziło grozę swoją ilością i charakterem. Pancerna żelazna rzeka wydawała się nie mieć końca. 

Na stacyjnym peronie odebrał nas pełnomocnik bauera-latyfundysty Dawida Penschucka i zawiózł furmanką do rodowego ogromnego majątku w Schorningen /kreis Elschniderung /. To miejsce wydawało się nam rajem na ziemi po długiej podróży ; drewniane baraki podzielone dyktą lub deskami na niewielkie sektory rodzinne - jednoizbowe mieszkania z wbudowaną kuchnią, a ściślej - z żelaznym piecykiem, który ogrzewał wnętrze i nadawał się do gotowania jednodaniowego posiłku /umożliwiały to kilku rodzajów fajerki czyli metalowe płaskie koła o różnej średnicy/. Złudzenia i optymistyczne nadzieje prysły niebawem ; baraki były poszyte wiatrem i bardzo ciasne po ustawieniu żelaznych łóżek z siennikami wypełnionymi słomą i suszonym zielskiem. Rano budziliśmy się obolali i zziębnięci i dopiero po zatkaniu przez rodziców szpar między próchniejącymi deskami mchem było nieco cieplej we wnętrzu naszego niewolniczego “hotelu”. Z biegiem czasu zatarły się wspomnienia o makabrycznej podróży w bydlęcych wagonach. Zaczynaliśmy uporczywą walkę o fizyczne i biologiczne przetrwanie.

“Dobry” Niemiec zafundował też naszym kilkunastu nowym rodzinom wspólną kolację : obrane z łupin zimne ziemniaki polane jakimś sosem /zapewne z zsiadłego mleka zmieszanego z solą/, których smak utkwił mi w pamięci na ponad pół wieku i trwa do dzisiaj. Mogę go precyzyjnie odtworzyć, choć takiej kompozycji kulinarnej nie potrafiłbym zbudować.

Pierwsza kolacja po wielu tygodniach jazdy i smakowanie sucharów polanych wrzącą wodą - to było przeżycie wyjątkowej rangi. Byliśmy głodni, brudni, zawszeni, wycieńczeni i schorowani, u kresu fizycznej i psychicznej wytrzymałości. Takimi nas przywitała znienawidzona ziemia niemiecka, która zabrała później swój łup w postaci życia brata i ojca.


Ale teraz zaczynał się etos pracy dorosłych i dzieci. Niemiecki bauer nie pozwalał na luksus odpoczynku, a organizował działania z zegarmistrzowską precyzją - od świtu do nocy, na całym ogromnym obszarze ziemskiego majątku. Mnie przypadło w udziale pasanie koni, pomoc w warzywniku, gromadzenie chrustu w lesie i wspieranie starszych parobków w ładowaniu i wożeniu drewna. Najgorsze było wiosenne przebieranie zmarzniętych ziemniaków zakrytych słomą w długich paru metrowych kopcach, kiedy przemarznięte ręce odmawiały posłuszeństwa i groziło ich odmrożenie. Z młodszym bratem piłowaliśmy grube pnie drewna na mniejsze klocki, które później rąbaliśmy z trudem ciężkimi siekierami na mniejsze części.

“Ludzki pan” tylko jeden raz złapał mnie na nieróbstwie, kiedy skryty w wysokiej trawie leżałem na plecach wpatrzony w chmurzące się niebo. Podszedł bezszelestnie i dopiero piekący ból brzucha stał się zapowiedzią nieszczęścia. Ciosy bambusowej laski były bolesne, bezlitosne i celne, a bicie przypominało straszliwy rytuał : metodyczne, miejsce przy miejscu, bez cienia litości i współczucia. Zakrywałem twarz dłońmi, chroniłem głowę łokciami, usiłowałem zerwać się na nogi i uciekać- wszystko na próżno. Piekło, bolało nieludzko, płakałem, krzyczałem, wołałem o ratunek - bez skutku. Z rozbitego łokcia krew ściekała na twarz, wsiąkała w łąkę, krwawiły plecy. Egzekucja trwała i trwała bez końca. Czerwone i czarne koła plątały się przed oczami, szum w uszach, słodko-słona krew w ustach i wszystko pokrywa ciemność. Jeśli tak wygląda śmierć - to ją przeżyłem w dzieciństwie. Skatowanego do nieprzytomności znaleźli mnie wieczorem wracający z pracy w polu robotnicy. 

Obudziłem się na pryczy barakowego łóżka. Pokrwawionym i posiniaczonym ciałem wyczuwałem każde źdźbło trawy w prymitywnym pseudo materacu. Całe ciało bolało, puchło, czerniało, uwierało, kłuło. Gorączkowałem przez kilka tygodni. Leczenie? Zimne kompresy i jakieś napary z dziko rosnących ziółek, które znała tylko mama. Potem znów stanąłem na nogach …


Co jeszcze - prócz bólu - zapamiętałem z tej egzekucji, twardej lekcji niewolniczego życia? Krnąbrne konie rzeczywiście wyrządziły spore szkody w zbożu. Syn bauera podobno zginął pod Stalingradem, więc starzec szukał swego wyrównania rachunku krzywd / ? /. To na szczęście jedyny przypadek, kiedy Niemiec twardą laską wypisywał na mojej skórze dekalog obowiązków / praw? / dziecka - niewolnika z Polski. Miałem 9 lat i zapamiętałem tę naukę na całe życie. Skutki? Jako 17-latek w lekarskich dokumentach miałem wpisane 65 proc. utraty zdrowia, krzywicę, dyskopatię, przepuklinę, porażenie rogów przednich rdzenia kręgowego /polio/ z bezwładem i niedowładem kończyn itd. 

Zmasakrowane ciało obroniło się przed śmiercią, skutki celnych, wyrachowanych ciosów laski okazały się tragiczne dla kośćca i systemu nerwowego. Nawet po wielu latach.

Tę świadomość mam dzisiaj, tę wiedzę zdobyłem w opisach eksterminacji polskiej ludności i jej skutkach, w opiniach medycznych autorytetów. Dlaczego musiałem cierpieć, za co cierpieliśmy wszyscy? Czy taką krzywdę można “wyrównać”, otrzeć łzy i ból pieniędzmi, markami RFN? Tych parę groszy, które rząd niemiecki wypłacił b, robotnikom przymusowym - a właściwie niewolnikom III Rzeszy - w ramach Fundacji Polsko - Niemieckie Pojednanie /niewiele ponad 3 tysiące zł/ to autentyczna jałmużna, żałosna kpina i upokorzenie. Nie będę tego szerzej komentował. Dodam jedynie, że ten “wielki” wysiłek finansowy nasi “przyjaciele” zza Odry rozłożyli aż na dwie raty …

Inną “pamiątką” po robotach przymusowych pozostały odmrożone uszy w czasie mroźnych zim w Prusach Wschodnich, których nie dało się wyleczyć - mimo upływu czasu - do dzisiaj. Siarczyste mrozy i niedostatki garderoby dziesiątkowały ludzi słabych. Trudno zliczyć drewniane krzyże na kopcach ziemi, które po paru miesiącach stawały się anonimowymi mogiłami, najczęściej małych dzieci. Takie było prawo dnia na obcej, wrogiej ziemi, taki wymiar hańby i zbrodni ludobójstwa. O tym wielu z nas już zapomniało lub nie chce pamiętać. A przecież stanowi to tragiczne ostrzeżenie przed zbiorową nienawiścią i narodowym szowinizmem.


W tej ponad trzyletniej dziecięcej martyrologii brakowało chwil jasnych, wspomnień ciepłych, wydarzeń pamiętnych, jak w każdym życiu. A jednak zdarzały się wydarzenia rodem z kolorowych bajek, które nie zagubiły się w kruchej coraz bardziej pamięci. Kiedy któregoś dnia dużym wiadrem nabierałem z zarośniętego trzciną kanału wodę dla pojenia koni - zgarnąłem całą ławicę złoto-czerwonych karasi. Cóż to była za uczta w baraku, jak bardzo smakowały nam ryby, które jadłem pierwszy raz w życiu i których wszyscy mogliśmy najeść się do syta. Drugiego dnia w tym samym miejscu złapałem zaledwie kilka małych rybek, kolejnego - wcale : wodna spiżarnia wyschła … Ale nauczyłem się polować na nieruchomo stojące w wodzie młode szczupaki : wystarczyło delikatnie zamulić otoczenie i ryba stawała się łatwym łupem. Rzadkie to były trofea, ale ceniliśmy je na wagę złota, bo głód ciągle skręcał kiszki. Z biegiem czasu odważniej i ostrożniej uszczuplaliśmy warzywnik bauera o ogórki, marchew, groch, kalarepę i inne warzywa. To stanowiło naturalny odruch i warunek przeżycia, bo kartkowe przydziały chleba, rzadko trafiającej się buraczanej marmolady czy sacharyny po prostu nie wystarczały. Podobno jedliśmy czarny chleb z trocinami, bez smaku, z dodatkiem soli, mało przypominający nasze dawne ojczyste suchary. Zbieraliśmy z bratem grzyby, czasem znaleźliśmy parę garści jagód i jakoś egzystowaliśmy. Zawsze głodni - przez długie ponad 3 lata.

środa, 20 stycznia 2016

TRYPTYK O NIEWOLI I UMIERANIU - część I


To tylko oderwane strzępy wspomnień dzieciństwa. Złego, przeklętego dzieciństwa. Bez literackiej fikcji i upiększeń. Brutalny dokument czasu minionego. Czasu nienawiści i pogardy dla człowieka. Krzyk rozpaczy, ostrzeżenie i przestroga. Ale nie rachunek krzywd do wyrównania : ich wynagrodzić się nie da. U schyłku dożywanych dni można tylko przebaczyć. Czy zapomnieć?

Urodziłem się w sercu dziewiczej kniei, w przepastnej głębi Puszczy Białowieskiej. Dla mnie nie ma piękniejszego miejsca na ziemi - to moja mała i duża Ojczyzna, najwspanialsza w krasie lata, porywająca kolorytem jesieni, cudowna w pełnym rozkwicie wiosny,kiedy urzeka kobiercami błękitnych przylaszczek w szarości opadłego z drzew igliwia, zeschłych liści i zieleni mchów, kusząca wonią wawrzynka - wilczego łyka, a potem wybuchająca prawdziwą orgią barw w dostojnym sąsiedztwie wiekowych dębów i omszałych sosen czy świerków. Tyle kipiącego i przelewającego się bujnymi falami życia próżno szukać gdzie indziej. Może z nimi rywalizować chyba jedynie hojna przyroda tropiku. Ten prawdziwy cud natury był moją prywatną własnością zaledwie przez kilka pięknych lat krótkiego dzieciństwa.

Pamiętam, po pierwszych przymrozkach ojciec przynosił w workach przemarznięte dzikie jabłka, smakowite w konfiturach z żurawiną i kompotach, leszczynowe orzechy i ostatnie przed zimą grzyby. Znał i kochał ten stary, wiekowy bór, który bez przerwy karmił nas jagodami i grzybami, malinami, jeżynami i smakołykami, których nazwy dziś już nie pamiętam. Zanurzaliśmy się z młodszym bratem i nierozłącznym psem Dunajem /nie wiem, skąd takie dziwne imię o olbrzymiego wilczura/ w półmrok najbliższych zagajników, by prawdziwki, surojadki i czerwone kozaki zbierać i składać w wysokie sterty, bo nie mieściły się w koszu. Potem przynosił je do domu niezawodny tatuś tropiący nasze leśne ślady. Drewniany barak zawsze pachniał borem, przed nim kwitły malwy i siadające na nich motyle, szumiały roje dzikich pszczół, z których pobrany wysoko w drzewach skrytych barci pyszny miód złocił się w rzędach słoików domowej spiżarni. Świergot ptaków nie ustawał nawet zimą, kiedy budził się każdy nowy dzień. Śnieg nierzadko zasypywał dom aż po dach, trudno było otworzyć drzwi na zewnątrz, w miałkim puchu kopaliśmy z bratem długie korytarze - tunele. Drzewa przypominały krainę z japońskich bajek. Jeśli kiedyś istniał biblijny Eden - był zapewne podobny do mojej ukochanej Puszczy, dzikiej i pięknej w każdym detalu czy najdrobniejszym atomie.

… Wojna wdarła się w nasz rodzinny życiorys bardzo brutalnie. Któregoś dnia przeraziły nas nisko lecące nad puszczą ogromne samoloty, które widziałem pierwszy raz w swoim krótkim, dziecięcym życiu. Niemieckie bombowce, potwory z najokrutniejszych, niewyobrażalnych wręcz bajek czy przerażających snów. Długo leżeliśmy z bratem w kłującej trawie, wtuleni w połamane gałęzie krzewów i ciepłe ciało wystraszonego psa. Nie czuliśmy bólu poranionych cierniami twarzy i rąk. Dominował lęk, paniczny strach, przerażenie, szukanie ratunku przed nieznanymi do tej pory wyzwaniami. Uciekliśmy w bezpieczne wnętrze baraku, prosto w ramiona kochanej mamy. Nie pamiętam szczegółów spotkania, słów, gestów, pieszczot. Pamiętam oczy pełne łez i skrywany szloch po kątach. To była wojna. Przeklęta wojna. Zabrała i bezpowrotnie zniszczyła dzieciństwo. Okaleczyła młodość. Zamordowała ojca i brata. Odebrała prawo do radości życia. Skazała na katorgę i tułaczy los. Wdeptała w błoto i krew ludzkie przywileje. Eden przekształciła w piekło.


Wiele razy ze snu budził mnie ponury warkot samolotowych silników w kontekście zwariowanych, dziwacznych obrazów, sennych iluzji i strachów. Takie sny nie niosą psychicznego wypoczynku : dziecko budzi się z krzykiem, przerażone, z trudem wraca do realnie istniejącej rzeczywistości. Nie wiem czy to prowadzi do obłędu. Wiem, że stanowiło to zrozumiałą troskę matki, o czym rozmawialiśmy, kiedy już dorosłem. Nie rozszyfrowałem złożonych zagadek własnej podświadomości, nie wyleczyłem się z własnych zrodzonych wojną kompleksów. To tkwiło jak bolesny cierń przez całe życie, negatywnie wpływając na poziom samooceny. W tym fakcie tkwi również okrucieństwo wojny, choroba nie do wyleczenia, przekleństwo złych doświadczeń, a było ich wiele. Kiedy zanurzam się czasem w refleksjach o przeżywaniu we wspomnieniach kolorowych snów - ten swoisty film przerywa nieprawdopodobny, groźny dysonans dźwięku samolotowych silników na tle dziewiczej pieśni odwiecznego boru. Dziwne? Dlatego też rzadko wracam do wojennej sagi rodzinnej, nawet w kręgu najbliższych mnie osób. Chcę zapomnieć, ale to niemożliwe. Jak zamknąć przeklętą puszkę Pandory? Nie wiem, nie potrafię.

Potem niespodziewanie wtargnęła na rozgrzaną słońcem polankę leśną grupka żołnierzy w zielonych mundurach. Pili wodę ze studni. Jeden miał przestrzelone gardło i woda wraz z krwią ściekała na mundur. Straszliwy szok dla małego dziecka. Więc to jest wojna? Rodzice chronili nas przed jej okrucieństwem, dopóki było to możliwe. Nadchodził nieuchronnie czas apokalipsy.

Kryli gdzieś radio kryształkowe, będące jedynym łącznikiem ze światem. Potem zakopali je w lesie, tuż przed swoim aresztowaniem. Nigdy nie odnalazłem go po wojnie, która zdziesiątkowała i zniszczyła rodzinę, była długim pasmem cierpienia, głodu, bólu, upokorzenia. Dlaczego, za co? Nawet tę tajemnicę rodzice zabrali do grobu. Żeby oszczędzić cierpienia nam, dzieciom. Byli gorącymi patriotami, chociaż nie czuli się bohaterami. Nie mogło być inaczej, skoro mieszkali w głębi lasu, a barakowe lokum komendanta posterunku kolejki wąskotorowej /funkcja służbowa ojca/ idealnie nadawało się na kryjówkę partyzantów. To byli ludzie lasu, o których małe dzieci nie mogły niczego wiedzieć. Pomoc dla nich oznaczała wyrok śmierci. A przecież odmowa współpracy stanowiła zdradę wobec ojczystego kraju. To był temat tabu, bolesny, trudny do rozwiązania, obcy w rozmowach nawet na nieludzkiej ziemi Prus Wschodnich, dokąd wywieźli na w końcu niemieccy okupanci. Tam trwała latami agonia rozłożona na raty, w zgodzie z okrutnym wyrokiem, który zapadł w obłędnych umysłach ideologów hitlerowskiego nazizmu: zniszczyć biologicznie Polaków, poszerzyć przestrzeń życiową dla narodu wybranego i wyższej rasy germańskiej. O tym jeszcze nie wiedzieliśmy.


Życie zachowało pozory spokoju, echami eksterminacji i prześladowań rodzice nie dzielili się z nami. Łzy w oczach matki, smutek na twarzy ojca - to były fakty coraz częstsze i zapewne bardzo bolesne dla kilkuletnich dzieci /rangi ówczesnych doznań w emocjonalnej skali dziś nawet nie próbuję określić czy zdefiniować … /. Dlaczego? Odpowiedź przyniosły następne tragiczne dni.

Nie wiem - czy to wyobraźnia, czy też fakt realny, ale nocą na pogodnym rozgwieżdżonym niebie pojawił się przy księżycu gorejący krzyż, nieruchomy i stabilny. Jechaliśmy wówczas w szpalerze puszczańskich drzew wąskotorową kolejką leśną, taką drewnianą platformą zamocowaną na osiach dwóch par parowozowych kół, popychaną na stojąco długimi kijami /rodzaj drezyny bez mechanicznego napędu, dziwny wynalazek autorstwa zapewne ojca/. Zdumieni rodzice pokazywali palcami zaskakujące zjawisko, które wszystkich wręcz poraziło.

-To zwiastun nieszczęścia - szeptał ojciec, żegnając się zamaszyście, bo był człowiekiem głęboko wierzącym. Pobladła twarz matki, ale nie okazywała na zewnątrz niepokoju.

-Nie strasz dzieci - łagodziła wypowiedź. - Dziwne, ale mamy przecież czas wojny, może to jakieś reflektory przeciwlotnicze z pobliskiej osady Narewka …

Ten epizod wkrótce zapomnieliśmy. Był już rok 1942, mijało gorące lato, noce przynosiły chłód i rosę. Niespodziewanie leśną kolejką z Hajnówki przyjechało gestapo i żandarmi. Obca mowa, krzyki, rewizja, popychanie struchlałych rodziców i ich aresztowanie. Wcześniej siłą wyrwano nas z ich ramion, nie szczędząc uderzeń i przemocy. Niemcy bili po głowach i plecach, bez pardonu, bez litości i współczucia dla dwójki małych, zapłakanych i przerażonych chłopców /miałem 7 lat, brat był o rok młodszy/. Krzyczeliśmy, łkaliśmy spazmatycznie, czepiali ramion i ubrań, nie do końca uświadamiając tragizm sytuacji. Odczuwaliśmy jedynie naoczny fakt wyrządzanej nam krzywdy i brutalną przemoc. Nie broniliśmy kochanych i zawsze opiekuńczych najbliższych nam osób, bo i jak może przeciwstawić się dziecko okrucieństwu, przemocy i sile? 

Na podwórku płonęło olbrzymie ognisko z połamanych i zniszczonych mebli wykonanych przez ojca własnoręcznie. Miał prawdziwie złote ręce : pięknie malował konie i żubry w białowieskiej kniei, szył buty, montował pomysłowe drewniane umywalki i pomysłowy zraszacz do ogrodowych grządek. Rzeźbił drewnianych ludzików, wyplatał koszyki - był fenomenem pracowitości, bo przecież zawodowo zabezpieczał węzeł rozjazdowy wąskotorowej leśnej kolejki, nawet odchwaszczając długie kilometry torów. Teraz płonęły jego obrazy z mściwością i dziką furią wrzucane przez gestapowców do ogniska. Zapewne wiedział, że z muzami i sztuką rozstawał się na zawsze, że do rajskiego Edenu nie ma powrotu.


Pociąg śmierci odjechał w nieznane.

Na noc zostaliśmy sami w zimnym i pustym domu, w smutnym i pozbawionym duszy i piękna martwym baraku. Zamiast codziennego ładu i porządku - okrutny bałagan : resztki poniszczonych mebli, szczątki naczyń, żałośnie rozbita etażerka z okrągłych, białych pni brzozy, którą ojciec wykonał na książki, taki oryginalny leśny regał, który przypominam ze wzruszeniem do dzisiaj … Ileż było w tym miłości, radości, szczęścia …

Wdeptany w ziemie dorobek niebogatej przecież rodziny : walające się po podłodze ubrania, fartuchy mamy, koce, poduszki z wysypującym się pierzem … Krzycząca bezradność i niesprawiedliwość, gwałt psychiczny popełniony na bezbronnych ludziach, niknący odruch buntu. Więc to jest syndrom wojny, który noszę w sobie po dzień dzisiejszy?

Straszliwie długa i pusta noc, którą spędziliśmy wtuleni ciasno w siebie, szlochający rozpaczliwie aż do chwili nadejścia litościwego snu. Budzimy się zziębnięci i jeszcze bardziej przerażeni, nie odczuwając głodu, chociaż mama witała nas zawsze uśmiechem i talerzem dymiącej, pachnącej ziołami i kwiatami zupy. To taki niezapomniany, odkrywany do dzisiaj ciepły zapach dzieciństwa, którego już nie było. Sami w głębi kniei, zupełnie nieprzystosowani do biegu wojennych wydarzeń i okrucieństwa losu. W płóciennych workach wisiały chlebowe suchary, przygotowane przez mądrą i zapobiegliwą matkę przezornie “na czarną godzinę”. Jedliśmy więc te twarde jak kamień suchary popijając wodą ze studni. Jeden, drugi dzień. Zamazały się, zbladły i wytarły odległe wspomnienia, które całymi latami starałem się wykluczyć z pamięci, bo były zbyt bolesne. Świadomie, z premedytacją. Nie umiem do nich wracać i o nich pisać. Tkwią głęboko zakodowane w podświadomości i niech już tak zostanie.

Najbardziej przerażała samotność, nocą straszyły pohukiwania sów i poranne wrzaski dzikiego ptactwa, bo puszcza żyje także po zmroku. Po jakimś czasie odnalazł nas wujek. To było ocalenie, bo rodzice wciąż tkwili w kazamatach gestapo w Białowieży, gdzie ich “przesłuchiwano” biciem, głodówką, prowokacjami, upartym pytaniem o adresy puszczańskich partyzantów i nazwiska przywódców konspiracji. Nigdy nie poznałem szczegółów okrutnej martyrologii. 

Maltretowani fizycznie i psychicznie /oszczędzę opisu detali, na ten temat powstały setki opasłych książek i wspomnień prawdziwych i fałszywych samozwańczych bohaterów/ nie załamali się, solidarnie wytrwali w milczeniu. W mojej pamięci pozostali niezłomnymi bohaterami i patriotami - bez cienia przesady. Po latach padnie tylko jedno nazwisko Wireniuk i oszczędna informacja matki o pomocy na rzecz partyzantów, punkcie informacyjnym i kontaktowym, nocnych wizytach “wujków”, broni chowanej na mokradłach i w bagnach. Nic więcej prócz ostrzeżenia :

-Pamiętaj, żeby z tego nie ciągnąć profitów. Nie byliśmy z tatą bohaterami, byliśmy po prostu Polakami. Nam honory nie są potrzebne, a śmierci bliskich nikt i niczym nie wynagrodzi. Bóg ofiarował nam taki los. Jego wolę trzeba przyjąć z pokorą …


Młodość skłaniała mnie do buntu przeciwko takiej filozofii. Dziś uznaję racje i mądrość mojej matki, która piękniej i pełniej rozumiała patriotyzm i narodową służbę, polskość i ojczyznę, ludzką solidarność i sens pracy organicznej. Nie wstąpiła do ZBoWiD-u, nie otrzymała żadnych splendorów, wyróżnień, medali, żyła cicho i godnie w samotności, oddając serce dzieciom. Zdruzgotane bezpowrotnie marzenia zamieniając na szary codzienny mozół mrówczego wysiłku za urzędniczym biurkiem na kolei. Piękna kobieta o silnej osobowości - pozostała samotna i wierna wyznawanym zasadom etycznym. Nie doczekała się powrotu męża z wojennego frontu pod Berlinem, nie zapomniała i nie przebolała nigdy śmierci młodszego syna, którego własnoręcznie pogrzebała w zmarzniętej ziemi gdzieś na Pomorzu tuż przed wyzwoleniem, owiniętego prześcieradłem, bez trumny i księdza, tylko w obecności współwięźniów idących szlakiem w nieznane. Te akordy nieludzkiej odysei jak kamienie milowe losu zapadły w świadomość i legły ciężarem na resztę dni życia. To prawdziwe okrucieństwo wojny - bez upiększeń, brutalne, tragiczne, bardzo osobiste.

Gestapo nie wypuszczało ze swoich rąk ofiar w sposób bezkarny. Zapada wyrok władcy Podlasia, Erika Kocha : roboty przymusowe w Prusach Wschodnich, rodzinna zsyłka oznaczająca przedłużoną agonię na raty w pracy na rzecz III Rzeszy. Był rok 1942. Powstawał kolejny smutny rozdział wojennej tułaczki, drogi w nieznane, powolnego umierania wśród obcych.

Życiorys dzieci wojny wzbogacał się o nowe treści jakby żywcem zapożyczone z koszmarnego snu. Kaci nie mieli litości dla zniewolonych Polaków …